Totem:
Bardzo solidny początek wieczoru. Bukownieński kwintet gra całkiem fajny, bujający groove/nu metal, który sprawił, że sala Studia zapełniła się po raz pierwszy. Mnie ta muzyka nie porywa, ale na żywo doświadcza się jej przyjemnie. Tym bardziej, że zespół ma w sobie taki fajny, niewymuszony luz, jakby się oglądało koncert własnych kumpli. Zdecydowanie największą zaletą zespołu jest wokalistka Weronika, która nawet bez charakterystycznych dreadów potrafiła porwać publikę do zabawy. Słabiej wychodziły jej czyste partie, ale ryk ma potężny. Co do repertuaru, to przeważały w nim piosenki w średnich tempach, które nie były złe, ale grane w jednym ciągu wydawały się monotonne. Brakowało szybszych numerów, takich jak zamykający ten występ “Thrash the South”, zagrany z gościnnym udziałem byłego wokalisty, Aumana (obecnie Frontside). Ogólnie było ok. O pozostałych, teoretycznie większych zespołach, nie najlepiej świadczy fakt, że był to najlepszy koncert tego wieczoru.
Jinjer:
Ukraińcy zaatakowali potężnym dźwiękowym pierdolnięciem, jednak nie urodził się z tego dobry koncert. Muzyka Jinjer to sporo djentu, trochę typowo metalcore’owych breakdownów, a nawet odrobinka reggae. Nie składa się to jednak w dobre piosenki. Prawdopodobnie dlatego zespół jedzie na seksapilu swojej frontwoman. A szkoda, bo Tatiana zdecydowanie ma wielkie zdolności wokalne: fajnie ryczy, kwiczy i czysto śpiewa. Jednak to co najmocniej przykuwało uwagę to był jej obcisły, skórzany kombinezon i zalotne ruchy miednicą, bardziej pasujące do klubu go-go niż metalowego show. Dla mnie było to totalnie tanie i niepotrzebne, tym bardziej, że nijak nie pasowało do muzyki. Na dodatek, kontrastowało ze stylówą instrumentalistów, ubranych w stylu letnim: krótkie spodenki i czapeczki z daszkiem. Ogólnie więc muzyka przeciętna, a show jadący po najniższych instynktach.
Arch Enemy:
Mój stosunek do tej międzynarodowej (trzech Szwedów, Kanadyjka i Amerykanin) ekipy jest mieszany. Trzy krążki z Johanem Liivą ani mnie grzeją, ani ziębią. Dwa pierwsze z jego następczynią, obecnie managerką zespołu, Angelą Gossow z Niemiec są świetne i do tej pory słucham ich z przyjemnością. Potem jednak zaobserwować można tendencję spadkową. Na chwilę zatrzymało ją przybycie niebieskowłosej Alyssy White-Gluz. War Eternal zdawało się odwracać ten zły trend, jednak był to tylko przystanek w drodze na dno, którego manifestacją jest asłuchalne Will to Power. Z drugiej strony obecna frontwoman jest zdecydowanie moją ulubioną wokalistką Arcy Wroga, a na dodatek w międzyczasie na stanowisko drugiego gitarzysty został przyjęty mój idol, znany z nieodżałowanego Nevermore, Jeff Loomis. Ogólnie więc oczekiwałem tego koncertu z obawami, ale też pewną nadzieją, że na żywo patetyczne melodyjki i power metalowy patos zejdą na drugi plan i zespół pokaże publiczności przysłowiowy metalowy pazur.
Niestety, najdzikszą piosenką jaka poleciała tego wieczoru było “Ace of Spades” zagrane z taśmy jako intro. Potem na scenę wkroczyła gwiazda wieczoru i zaczęło się przedstawienie tyleż profesjonalne, co pozbawione pasji. Wszystkie partie zagrane bezbłędnie, w końcu mamy do czynienia z wirtuozami pierwszej klasy. Jednak nawet przez chwilę nie czułem ze sceny ani radości grania, ani pasji. Ot porządnie odrobiona fuszka. Sprawie nie pomagał repertuar, oparty na wspomnianej powyżej Will to Power, na czele z żenującą balladką “Reason to Believe”. Sytuacji nie pomagało nie najlepsze nagłośnienie, przez które słabo było słychać Alyssę i gitary. Jedynymi pozytywami tego wieczora były stare hity pokroju “Ravenous”, “Dead Eyes See No Future” i “We Will Rise”, oraz możliwość posłuchania Loomisa na żywo. To zdecydowanie za mało, żeby ten koncert uznać za udany.
Skomentuj