Ostatni raz Amerykanie odwiedzili nas 15 lat temu, na samym początku fali metalcore’a, która zalała świat, a ich wyniosła na sam szczyt list przebojów. Pamiętacie program Wita Dzikiego na Viva Polska, gdzie “My Last Serenade” zajmowało pierwszą pozycję przez ponad rok? 5 płyt i 2 zmiany wokalistów później bostończycy znowu zawitali do naszego kraju. I pomimo pierwszego dnia Mundialu, przywitała ich prawie pełna sala Kwadratu. Ale do gwiazdy dojdziemy później. Zacznijmy od supportów.
The Sixpounder:
Ten wrocławski zespół przypomina mi, że kompletnie nie znam się ani na muzyce, ani rodzimym szołbiznesie. Jak to możliwe, że działają od kilkunastu lat, supportują gwiazdy w stylu KsE czy At the Gates, jednocześnie grając tak nijaką muzykę. Słuchałem na Spotify, słuchałem na żywo i w ich piosenkach nic nie ma. Jakieś fragmenty pożyczone od zagranicznych kolegów, posklejane niby z sensem, odegrane niby zawodowo. Ale jak tam stałem na parkiecie klubu Kwadrat, a obok ludzie się świetnie bawili, odczuwałem jedynie zakłopotanie. Jak można się cieszyć z takiej wydmuszki, jeśli słyszało się choćby 5 zespołów z metalowego mainstreamu? Muszę powtórzyć, że zespół nie jest jakoś odrzucająco zły. Jest skrajnie nijaki, a to chyba jeszcze gorzej. Jedyne, co naprawdę mi się nie podobało, to zbyt nachalna konferansjerka. W każdej jebanej przerwie między utworami. I jeszcze pan frontman miał czelność jechać po fanach piłki nożnej, którzy woleli zostać na kanapach i oglądać Mistrzostwa zamiast podziwiać Sixpoundera. Gdybym wiedział, jak słaby to będzie koncert, sam bym został na kanapie, choćby w tv puszczali mecz seniorów Pogoni Szczecin.
The Raven Age:
W odróżnieniu do kwartetu ze Śląska, Anglicy bez problemu wywołali we mnie silne uczucia. Zdecydowanie negatywne, ale zawsze jakieś. Ich super-melodyjny metalcore jest trudny do strawienia. Żadnego jebnięcia, gruzu, czy choćby jakichś ciekawych patentów. Podobało mi się bardziej niż występ poprzedników ze względu na spore umiejętności wokalisty i rzetelnie napisane (pod względem strukturalnym) piosenki, ale i tak fanem nigdy nie zostanę.
Killswitch Engage:
Po takich słabych supportach zacząłem obawiać się o występ głównej gwiazdy. Na szczęście Amerykanie postanowili mi wynagrodzić dotychczasowe męki, serwując koncert krótki (trochę ponad godzinę) lecz perfekcyjny. Aczkolwiek umówmy się, że mając taką dyskografię mieli z górki. Tym bardziej, że nie promowali nowej płyty i mogli ułożyć przekrojowy set, zawierający mniej więcej równą ilość piosenek ze wszystkich płyt, z pominięciem nieudanego krążka z 2009 zatytułowanego po prostu Killswitch Engage.
Zespół wkroczył na scenę przy ogłuszającym aplauzie publiczności, który powtarzał się w każdej przerwie. Cały zespół był w świetnej formie, zwłaszcza Jesse Leach. Wokalista ryczał, kwiczał i śpiewał tak dobrze, że momentami aż czułem ciarki. Nie miało znaczenia, czy odtwarzał partie swoje, czy Howarda Jonesa. Reszta zespołu nie ustępowała mu ani na krok, tworząc tak energetyczne i porywające show, że gdy zaczęli grać swój pierwszy hit, “My Last Serenade” dołączyłem na chwilę do tanów pod sceną.
Poza kapitalnymi piosenkami i ich wykonaniem, warty zaznaczenia jest też spory luz, prezentowany przez zespół, który wielokrotnie próbowały odtwarzać polskie bandy. Z reguły bez większych sukcesów (o Was piszę, Sixpounder!). Oczywiście przodował tu Adam Dutkiewicz, który truchtał w miejscu, machał rękami i zagadywał publiczność,zaś piosenkę “My Curse” zapowiedział słowami: “This song is dedicated to Polish vaginas. Because without them, there wouldn’t be me. Without them there wouldn’t be you!”. W przypadku większości muzyków takie żarty budziłyby zażenowanie, ale Adamowi uchodzą na sucho.
Podsumowując, warto było przemęczyć się przez słabiutkie supporty, żeby doświadczyć super zabawy z gwiazdą wieczoru. Naprawdę nie pamiętam, kiedy ostatnio tak się bawiłem na koncercie. Rewelacja.