Piłka meczowa: Drastus: La Croix de Sang
Po czternastu latach przerwy jednoosobowy projekt z Francji powraca jako duet i… zdecydowanie warto było czekać. Materiał jest bardzo zróżnicowany, napierdol miesza się tu z bardziej podniosłymi i atmosferycznymi fragmentami, a całość zanurzona jest w sugestywnym klimacie grozy. Największą zaletą Krwawego krzyża jest perfekcyjny flow muzyki. Płyty słucha się od początku do końca z wielką przyjemnością. Jedna z najlepszych płyt BM, jakie słyszałem w ostatnich latach.
Aboleth: Benthos
Retro hard rock. Spoko piosenki, ciekawy głos wokalistki, przypominający manierę Janis Joplin. Można posłuchać, ale biorąc pod uwagę zalew podobnych krążków, jest to raczej pozycja dla fanów gatunku.
Barshasketh: Barshasketh
Taka przerzedzona Mgła. Melodyjne blaczki, które wydają się spoko przy pierwszym przesłuchaniu, ale z każdym kolejnym dochodziło do mnie, że tu w zasadzie nic ciekawego nie ma.
Cauldron: New Gods
Przebojowy heavy metal, doprawiony brzmieniem i melodyjnością typową dla sceny grunge’owej. Świetne riffy i wpadające w ucho numery, są niestety przysłonięte zbytnią podsniosłością wokali. Ale da się słuchać.
Downfall of Gaia: Ethic of Radical Finitude
Nie jestem fanem blackgaze’u i to wydawnictwo Niemców z DoG tego stanu nie zmienia. Całość jest rozmemłana, a poszczególne piosenki za długie i nic z nich nie wynika. Przydałoby się im więcej mroku i ognia. Po prostu więcej Szatana i konkretnego napierdolu.
High on Fire: Electric Messiah
Ósmy pełny krążek młodszego zespołu Matta Pike’a, za który to album zespół zgarnął nagrodę Grammy. Całkiem zasłużenie, chociaż równie dobrze nagrodzone mogło zostać dowolne poprzednie wydawnictwo Amerykanów. Znowu bowiem dostajemy idealnie wyważone proporcje gruzu i przebojowości, a efektem jest tradycyjnie już stoner metal najwyższej próby. A wieńczący całość “Drowning Dog” to cios totalny.
Hope: Name It
Płyta, której wstydziłem się słuchać w miejscu publicznym, z obawy, że ktoś pozna czym się katuję. Wesołkowaty nu metal z polsko-angielskimi tekstami i dodatkami m.in. w postaci trapu/crunkcore (najbardziej chyba kancerogenne na płycie “Alkodisko”). Tego typu wydawnictwa potwierdzają polską nieufność do osób radosnych- znacie powiedzenia w stylu “cieszy się jak głupi do sera”? Ale też mówi się, że nadzieja matką głupich. No więc właśnie, wszystko się zgrywa, bo każda z tych piosenek to obraza RiGCZu. Gdy jednak chłopaki z Hope próbują pokazać swoją groźniejszą, agresywną stronę (“Nuthin but a Bitch”), wcale nie robi się lepiej. Ohydna muzyka, której nikt nie powinien nigdy słuchać.
In Flames: I, the Mask
Po kilku latach flirtu z bardziej rockowym brzmieniem legendy melodyjnego death metalu wracają do stylu mniej więcej ze środka własnej kariery- Come Clarity i wszystko jasne. Mnie nigdy ich specyficzne podejście do melodii nie podchodziło, podobnie jak czyste wokale Andersa Friedena. Takie zbyt polukrowane to, mocno ocierające się o kicz. I tak samo jest tym razem- mimo przyzwoicie napisanych piosenek i całkiem spoko riffów, mam spore problemy z przesłuchaniem tego krążka na jeden raz, bo słodycz przykrywa wszystkie fajne rzeczy.
Little Simz: GREY Area
Trzeci krążek raperki z Londynu. Dobre teksty, świetny flow i wyczuwalna złość, czynią z tej płyty bardzo przyjemne w odbiorze wydawnictwo.
Mammoth Weed Wizard Bastard: Ynn Ol i Annwn
Fikcyjna nazwa, część tekstów po walijsku, sludge/doom metal, elektronika i wokale w stylu Enyi. Nie wiem jak, ale ta mieszanka przez większą część płyty działa i robi dobrze słuchaczowi. Zdarzają się przestoje i nudniejsze fragmenty, ale wszystko wynagradza fenomenalny kawałek tytułowy.
Mojo Gamble: Life is Pain (I wanna die)
Skoczny, a zarazem depresyjny i psychodeliczny rock ‘n’ roll z Pomorza. Stojący za całym projektem autor albo ma bardzo mroczne poczucie humoru, albo ciężką depresję. A najpewniej obie te rzeczy naraz. Jakby nie było, Life is Pain to dobra epka i warto ją obczaić, pijąc ciepłą wódkę do lustra i rozmyślając nad bezsensem istnienia.
Ossuarium: Living Tomb
Cudownie ciężki death-doom. Tutaj nie ma się co rozpisywać. Wciskam play i na łeb lecą mi tony gruzu, a ja się uśmiecham, bo tak dobry ta płyta ma flow, że nie sposób przestać.
Sokół: Wojtek Sokół
Wiadomo było, że jak Sokół wyda pierwszą solową płytę po dwudziestu latach działalności twórczej, to będzie pełna profeska. I jest. Praktycznie do niczego nie można się przyczepić- podkłady, sensowne teksty, goście, wszystko się zgadza. Ale takich prawdziwych sztosów, których refreny wwiercają się w głowę, a zwrotki powtarza się jako komentarz do codziennych wydarzeń, jest zaledwie kilka. I żeby nie było wątpliwości, nie jest źle, ale “lepiej jak jest lepiej”.
Skomentuj