Tony’ego Iommiego przedstawiać nikomu nie trzeba. W końcu to on stworzył metal. Każdy odwiedzający tego na samą myśl o tym gitarzyście, z pewnością słyszy konkretny riffy z jego przebogatej kolekcji- dla mnie w tej chwili jest to dynamiczny “Supernaut”.
Nie może być wątpliwości, że ta żywa legenda zasługuje na wyjątkową biografię. Czy Iron Man spełnia to kryterium? Moim zdaniem nie. Książka ta ma bowiem dwie wady, które sprawiają, że jest zaledwie niezła. Są to: forma i swoista skrótowość. Oczywiście zalety też tu są, ale o nich napiszę na końcu.
Zacznę od formy. Całość jest podzielona na aż 90 rozdziałów, mających długość od dwóch do pięciu stron. Każdy z nich przypomina mi krótkie spotkanie z kumplem na przerwie w pracy, kiedy to mamy czas wymienić się dwiema-trzema anegdotkami z weekendu, by potem rozejść się do swoich biurek. Oczywiście w tym wypadku anegdotki dotyczą nagrywania wiekopomnych płyt i wciąganiu kilogramów koksu, ale wiecie, o co chodzi- krótkie historyjki, luźno ze sobą powiązane. Taki sposób przedstawiania treści jest spoko na blogu albo w felietonie w gazecie, ale w przypadku książki wygląda to jakby pisarzowi nie chciało się tego przekuć tego w jedną spójną historię. O wiele bardziej podoba mi się pod tym względem Życie Keitha Richardsa, która jest napisana jak typowa powieść.
Jeśli chodzi skrótowość, to chodzi mi o dwa jej rodzaje: urywanie wątków i opuszczenie istotnych spraw. Najdobitniejszym przykładem dla pierwszego z nich jest fragment, gdy Tony opowiada, jak na jednym koncercie zagrali inne piosenki niż zwykle. I koniec! Jak tak można?! Przecież każdy fan chciałby wiedzieć, czy chodzi o mniej znane numery Sabbs, czy może covery innych artystów. Co do drugiej formy skrótowości, to brakowało mi przede wszystkim przemyśleń głównego bohatera na temat muzyki swojej i cudzej. Chciałbym na przykład poczytać co sądzi o ewolucji sceny metalowej, o młodszych zespołach itd. Albo co konkretnie kierowało nim przy wyborze wokalistów na płytę solową. Przydałby się chyba tutaj jakiś konkretny i ogarnięty dziennikarz, który pociągnąłby Tony’ego za język w tych sprawach, a także w kwestiach okołomuzycznych i kontrowersyjnych, jak np. sprawa przemocy domowej w stosunku do Lity Ford. Z pewnością objętość Iron Mana wzrosłaby znacznie, ale kto jak nie Iommi zasługuje na opasłe tomy?
Żeby nie było, że nic mi się nie podoba, czas na zalety. Przede wszystkim sam bohater i jego przygody. Od utraty czubków palców, przez dziesiątki nagranych płyt, po głupie psikusy płatane kolegom z zespołu i nie tylko. A każda z tych historii przedstawiona z przymrużeniem oka i dystansem, którego bym się tym gitarzyście nie spodziewał. Wchodzi o szybko, łatwo i przyjemnie.
Podsumowując, treść zdecydowanie tak, forma raczej nie. Zamiast biblii metalu dostałem lekką lekturkę do czytania w komunikacji miejskiej. Jeden rozdział da się spokojnie przeczytać przez dwa przystanki. Jeśli to Wam nie przeszkadza, polecam zakup.
Skomentuj