
Zacznę od krótkiej refleksji, czemu festiwale poza miejscem zamieszkania są super dla typowych (tj. pracujących na pełen etat), dorosłych ludzi. Poza aspektem muzycznym, znaczy się. Otóż chodzi o znalezienie się trochę poza czasem. W czasie festiwalu mieszkam w miejscu, które nie jest moim domem, który stał się również zakładem pracy. Tak więc mam gdzieś obowiązki domowe i zawodowe, nie sprawdzam maili, ograniczam social media. Większość czasu na jawie spędzam w magicznej wiosce, gdzie panuje radość i fajna muzyka. Nie patrzę na promile, ani czy kolejne porcje pizzy zalane piwem utuczą mnie czy nie. Chodzi o to, żeby było przyjemnie, a jedynym stresorem jest czasówka i czy dam radę zobaczyć wszystko co chciałem. Dlatego też, mimo że z początku marudziłem, że Mystic jest daleko od Krakowa, ostatecznie była jedna z najistotniejszych jego zalet.
Tym bardziej że uwielbiam Gdańsk! Jest ładny i nad morzem, a jego mieszkańcy są na ogół sympatyczni i wyluzowani. Do tego wybór terenu stoczni był bezbłędny. Miejsce ma świetny klimat ze starymi budynkami i metalowymi żurawiami w tle. Dodatkowo 2 z 5 scen znajdowały się w normalnych klubach muzycznych, znanym i lubianym B90 i mniejszym Drizzly Grizzly. Dzięki temu można było schować się przed czynnikami pogodowymi, a co więcej toi toie nie były jedyną opcją i można było walić w porcelanę jak człowiek.
Następny plus- catering. Kilkanaście foodtrucków, z rozmaitymi jedzeniami i piciami, w tym liczne opcje bezmięsne. Moje kulinarne odkrycie tego wyjazdu, to tzw. Jager bombs, czyli Jagermeister z Red Bullem. Rozbudza, upija i prawie nie czuć Red Bulla.
Cieszyły też liczne miejsca do siedzenia, w tym leżaki i hamaki. Uwierzcie mi, kiedy dzień festiwalowy trwa 8 godzin lub więcej, to ma zajebiste znaczenie.
Na koniec muszę pochwalić rzecz kluczową, czyli organizację– każdy koncert zaczynał się o czasie i był z reguły dobrze nagłośniony. Służby porządkowe dbały o czystość i ogólnie było git.

Minusów zliczyłem zaledwie kilka. Przede wszystkim zawiódł aspekt informacyjny i to jeszcze przed festiwalem. Nie mam pretensji, że część zespołów wypadła ze składu, bo takie jest życie, ale fakt, że np. o zniknięciu Code Orange dowiedziałem się z czasówki na stronie imprezy uważam za karygodny. Szczególnie, że śledzę profile organizatora i wydarzenia zarówno na Facebooku i Instagramie i nigdzie nie było ani słowa na ten temat. A propos rozkładu jazdy- był dostępny wyłącznie na średnio zrobionej stronie internetowej, która w wersji mobilnej ssała dupę. Jest tyle sposobów, w jaki można to było rozwiązać: banery albo telebimy na ścianach stoczni, dedykowana (przepraszam purystów, ale nie znam dobrego odpowiednika) apka na telefony, albo karty dołączone do smyczy jak na Brutal Assault.
Zupełnie niepotrzebny był dj w hali z jedzeniem. Naprawdę jedno miejsce, w którym nie słychać muzyki non stop, nikogo by nie zabiło. Niezłym pomysłem była sala VHS Hell, gdzie można było oglądać filmy sensacyjne klasy C i niżej, ale zbyt wysoki poziom głośności sprawiał, że nie mogłem zrozumieć dialogów.
Co do oferty stoisk wszelakich, to brakowało mi dwóch produktów: zatyczek do uszu i ciepłych napojów typu herbata. To drugie na rozgrzewkę i uspokojenie brzuszka.
Nie ma wątpliwości, że plusy ujemne nie przysłoniły plusów dodatnich i bawiłem się doskonale.
Decapitated

Im więcej słucham twórczości Vogga stworzonej po Organic Hallucinosis, tym narasta we mnie przekonanie, że powinien on spędzić trochę czasu nad analizą hitów muzyki popularnej i rozkminić, jak się pisze dobre refreny. Bo te wszystkie riffy są bardzo spoko, ale rzadko składają się w udane kompozycje. Nie przeszkodziło mi to w cieszeniu się wyjątkową sprawnością instrumentalną Kiełtyki. Ruch jego dłoni na gitarze potrafi zahipnotyzować. Reszta zespołu, czyli Rasta, basista Paweł Pasek (czy tylko mnie przypomina Michaela Anthony’ego z Van Halen?) i James Stewart (do niedawna Vader) też są fachowcami od tej roboty i fajnie się ich ogląda, przydałyby się jednak lepsze piosenki.
Carcass

Ostatnio widziałem liverpoolczyków na… festiwalu Mystic. I było bardzo słabo. Jakby żadnemu z muzyków nie chciało się stać na tamtej scenie obok Tauron Areny. Tym razem jednak Jeff Walker był w ewidentnie dobrym humorze, a jego energia udzielała się kolegom z zespołu. Solidny, żywiołowy występ.
Tom Warrior’s Legacy

Tomek Rybak musiał wybulić ciężkie pieniądze za bagaż lotniczy. Do Polski bowiem przywiózł 2 składy, wystawę masek (zdjęcia poniżej) i niezmierzone pokłady energii. Pierwsza połowa koncertu należała do grupy Triumph of Death, która zagrała numery z repertuaru Hellhammer. Ich proto-black metal, a w zasadzie chuligański punk, został odegrany tak żywiołowo, że LeBron James mógłby zgłosić się do Herr Warriora na korepetycje z zakresu utrzymywania ciała w formie w późnym wieku. Po krótkiej przerwie na deski Park Stage wyszedł Triptykon i zaprezentował mix hitów spod szyldu własnego i Celtic Frost. Także i w tym przypaku wszystko zostało odegrane z ogniem, a realizator ukręcił doskonałe brzmienie. Choć kończył się zaledwie dzień określony jako rozgrzewka, to dostaliśmy mocnego pretendenta do tytułu najlepszego koncertu całego festiwalu. Bardzo udany dzień dziecka w tym roku!



Sądziłem że Jagermeister to napitek dla ludzi z kapeluszem, wetkniętym weń piórkiem, szelkami na klacie i spodniami z klapką na dupie. Trzeba spróbować, ciekawy tip. Bardzo lubię takie najebanie z zaskoczenia ;). Ja osobiście polecam rdzawą z spritem, też interesujące połączenie. Wszyscy mówią że single pić samo a blended z kolą. A tu sprite też robi robotę.
Zazdroszczę koncertu.
Hellacopters, The Eyes Of Oblivion – gra szwedzka wstała z martwych grupa już nie punkowa
PolubieniePolubienie
Klapka na dupie cudowny wynalazek. Powinna w każdych spodniach być! Dla mnie do tej pory Jager był głównie idealnym środkiem na kaca, ale teraz mogę go pić zanim kac nadejdzie.
Jeśli chodzi o najebanie z zaskoczenia, to polecam piwo zmieszane z dwoma szotami wiśniówki. Smakuje jak piwo z soczkiem, kopie jak wściekły osioł.
Łychę ze sprite’em też sobie cenię!
Hellacopters dodani do kolejki, dzięki!
PolubieniePolubienie