
Kvelertak

Jak można zastąpić najbardziej charakterystycznego członka zespołu, słynącego ze świetnych wokali kapłana rock ‘n’ rolla, ubranego w hełm z wypchanej sowy? To proste- norweską wersją Alxa Rose’a. Ta sama szczupła sylwetka i kocie ruchy, niesamowita moc w gardle i zamiłowanie do procentów. Na szczęście nowy frontman Kvelertak różni się od amerykańskiego pierwowzoru podejściem do fanów, bo nie tylko zjawił się na scenie o czasie, ale też nie reagował furią na robienie zdjęć i sympatycznie zagadywał między piosenkami. Gdy grała muzyka, zarówno on jak i jego koledzy z zespołu szaleli na scenie, dostarczając swoją mieszankę hard rocka, hardcore’a i blackmetalu w takiej formie, że wszystkim pod Park Stage buzie się uśmiechały. Świetny występ!
Baroness

Ostatnie krążki ekipy Johna Dyera Baizleya delikatnie mówiąc nie powalają. Postanowiłem sprawdzić, czy może na żywo zespół pokazuje to coś, co pozwala im kontynuować ich długą w sumie już karierę. Zaczęło się spoko, bo od “Ogeechee Hymnal” z Niebieskiego Albumu, w ślad za którym poleciał największy hit Baronowej “Take My Bones Away”. Niestety, przyzwoita setlista była jedynym atutem tego koncertu, bo sam występ był mierny. Nie tylko zespół nie przejawiał wielkiego entuzjazmu do gry, ale i głos lidera brzmiał strasznie, jak muczenie krowy. Było tak słabo, że czmychnąłem sprzed sceny w trakcie jednej z najlepszych kompozycji kwartetu, “Rays of Pinion” ze świetnego Red Album. Wolę jednak zachować ten numer w pamięci jako cios, a nie wymęczoną pańszczyznę.
Gggolddd

Mając w pamięci doskonały koncert w ramach Black Gathering w Krakowie, bardzo się jarałem na powtórne spotkanie z Holendrami. Zaczęło się naprawdę świetnie. Doskonała gra świateł, minimalistyczna, transowa muzyka i śpiew Mileny Evy wywołały ciarki na plecach nie tylko moich, ale, sądząc po aplauzie, większości zgromadzonych w B90 aka Shrine Stage. Problem z formami sztuki typu koncert, polega na tym, że muszą one mieć jakąś dynamikę. W przypadku tego występu, nastrój i muzyka przez cały czas były takie same. I to co na początku hipnotyzowało, po 3-4 piosenkach zaczęło męczyć. Poczekałem jeszcze trochę, licząc, że zespół zagra jakieś hity z przeszłości, żeby wprowadzić trochę zróżnicowania, jednak czekałem na darmo, gdyż artyści postanowili odegrać w całości swój ostatni krążek This Shame Should Not Be Mine. Ja sam go jeszcze nie słyszałem, ale wnosząc po tym koncercie, raczej nie oszaleję na jego punkcie.
Mastodon

Ostatnie wydawnictwo kwartetu z Atlanty, Hushed and Grim, bardzo mi się nie podobało, dziwnym więc nie jest, że set lista, której prawie 50% stanowiły numery z tegoż krążka, nie wprawiła mnie w zachwyt. Wszystko poza nimi, czyli np. “Megalodon” albo świetny “The Czar” było ekstra, ale te nowe numery to takie straszne męczenie buły, że można się zesrać. Przy okazji w kuluarach dotarły do mnie plotki, że zespół korzystał z playbacku w partiach wokalnych. Czy ktoś może potwierdzić? Ja stałem za daleko od sceny, więc nie potrafię stwierdzić, chociaż faktycznie każdy z trójki wokalistów dawał wyjątkowo radę. Jakby nie było, koncert średni.
Brutus

Przed napisaniem tej relacji zerknąłem sobie do mojej recenzji ostatniej płyty Belgów, Nest z 2019. W wielkim skrócie: niezłe, z paroma bardzo dobrymi momentami. W wersji koncertowej nie było mowy o takiej letniej reakcji, bo tercet dowodzony przez Stefanie Mannaerts porwał publiczność pierwszą piosenką i nie puścił aż do końca. Absolutnie wszystko się zgadzało: brzmienie, setlista i flow. Do tego idealnie zbilansowane persony sceniczne muzyków: schowany gitarzysta, ruchliwy bassman i przede wszystkim śpiewająca i grająca na perkusji Stefanie. W jaki sposób łączyła nakurwianie w bębny z tak dobrym i emocjonalnym śpiewem pozostanie pewnie jej tajemnicą. Po prostu nie sposób było oderwać wzroku od sceny. Jeśli będziecie mieli kiedyś okazję zobaczyć ich na żywo, koniecznie idźcie- gwarantuję, że nie pożałujecie.


Skomentuj