Impact Festival – Warszawa, lotnisko Bemowo – 04.06.2013.

Wyjazd na drugą edycję festiwalu Impact dostarczył mi mnóstwo emocji, zarówno muzycznych jak i różnych innych. Sama wycieczka autokarem przez większą część czasu upływała w przyjemnej atmosferze- spokój, napoje alkoholowe, dyskusje o koszykówce i konkursy z wiedzy o wykonawcach (zgarnąłem breloczek Rammstein i kupon na odnowę biologiczną, suko!). Problemy pojawiły się pod sam koniec, kiedy nieopatrznie, przed wjazdem do stolicy, wychyliłem na szybko piwko. Kierowca krążył po centrum, szukając miejsca do parkowania, tak długo, że mój starczy pęcherz powiedział w końcu “dość”. Na szczęście, świetny refleks i umiejętność radzenia sobie pod presją, pozwoliły wybrnąć mi cało (i na sucho) z sytuacji. Przy okazji, mam nadzieję, że nikt z Was nie pił z kartonu stojącego w krzakach przy parkingu nieopodal Bemowa. Bo w środku to nie był sok.
Na samo lotnisko dotarliśmy w trakcie występu zwycięzcy konkursu Antyradia. Z daleka usłyszałem tylko półtora piosenki i jakoś nie zachęciło mnie to do zdobycia informacji, jak się zespół nazywa. Gdy ostatnie takty wybrzmiały na scenie głównej, na mniejszej, o nazwie Eventim, kończył się już rozkładać pierwszy band zagraniczny. Warto tutaj zaznaczyć, że patent z dwiema scenami sprawdził się całkiem nieźle. Wszystko odbywało się bardzo punktualnie i gładko. Acz czasem trzeba było opuścić parę ostatnich piosenek jednego wykonawcy, by zdążyć na następnego pod drugą sceną. Coś za coś.
Z rzeczy, które wyszły nie do końca:
– śmietniki. Taki sam problem miał (śp.?) SoniSphere- za mało śmietników i potem wszędzie był straszny syf.
– brak dużego ekranu z tyłu wieżyczki reżyserskiej. Były jedynie dwa małe po bokach, które nie załatwiały sprawy, bo i tak z daleka nie było prawie nic widać.
– ceny żarcia. 15 zika z bułę z kiełbasą i keczupem. Tyle w temacie.
Koniec marudzenia, czas na konkrety:

Love and Death:
Czyli side-project Heada z Korna. Który brzmi jak cover-band Korna. Po dwóch piosenkach dałem sobie spokój. Tyle ich, że nawrócony gitarzysta śpiewa przyzwoicie.

Mastodon:
Bardzo chciałem, żeby występ im wyszedł, bo płyty mają przezajebiste, ale w wersji live zwykle czegoś brakuje- najczęściej problemem są czyste, śpiewane partie, ale często też badziewne nagłośnienie (vide SoniSphere AD 2011). Pełen obaw i nadziei zająłem miejsce na wprost sceny i poszło. Na pierwszy ogień poszedł “Black Tongue” z ostatniej płyty i… wszystko się zgadzało. Dźwięk, wokale, wszystko. Poza pogodą. Z każdą kolejną nutką, z nieba lało się coraz więcej wody, aż w pewnym momencie czułem się jakby mnie otaczały ściany deszczu. Ani mnie (dzięki plastikowej pelerynie za 5zł, nabytej przed wyjazdem w kiosku – polecam serdecznie), ani innym fanom aura nie przeszkadzała, ale ktoś uznał, że to chyba nienajlepsze dla sprzętu i występ został przerwany po zaledwie 4 utworach. Wielka szkoda, bo szło im naprawdę fajnie, ale jakoś nie mają szczęścia do polskiej aury.

Ghost (B.C.):
Byłem ciekawy, jak zaprezentują się Szwedzi. Płyty mają całkiem spoko, tylko trochę za cienkie brzmienie. Na żywo już było ciężko i soczyście, zwłaszcza, jeśli chodzi o gitary. Ale zacznijmy od scenicznego image’u grupy, który wydaje się być przynajmniej tak samo ważny jak muzyka. Najpierw, przy dźwiękach intra, na sceny wyszły bezimienne Ghoule, w habitach z kapturami i maskami przypominającymi front hełmu Dartha Vadera. Zaraz po nich, dumnym krokiem na scenę wkroczył Papa Emeritus i zaczęło. Tak jak wspomniałem, brzmienie było naprawdę w pytkę, ciężkie i bujające. Do tego typy mają naprawdę fajnie, wpadające w ucho piosenki, więc ogólnie podobało mi się. Jakbym miał na siłę szukać dziury w całym, to Papa brzmiał wprost idealnie. Za idealnie – jak z playbacku. Ale może się czepiam. Tak czy owak, jeśliby kiedyś grali w ciemnym klubie, to polecam obczaić, bo trochę słońce psuło atmosferę. Ale przynajmniej deszcz zelżał trochę.

Behemoth:
Mimo, że z Krimhem zamiast Inferna, Pomorska Bestia brzmiała w zasadzie jak zwykle, czyli bez zarzutu. Były piosenki stare (“Moonspell Rites”, “Chant for Eschaton 2000”) i nowe (“Ov Fire and the Void”, “Lucifer” na koniec); ognie ze sceny i chirurgiczna precyzja wykonania. Chociaż nie, głos Nergala brzmiał jakoś inaczej, bardziej drapieżnie, ale z drugiej strony bardzo typowo dla death metalu. Nie jestem pewien, czy mi się to podobało. Na pewno fajne było zakończenie koncertu, kiedy po ostatnich taktach “Lucyfera” ze sceny poleciał dym razem z mnóstwem czarnych papierków, co dało fajny efekt przypominający szarańczę albo nietoperze. Lekki zawód jednak był, bo liczyłem na jakieś nowe piosenki i na wjazd Adama na scene na Behemotórze w stylu Roba Halforda. Na piosenki pewnie będzie do zimy trzeba poczekać, a Behemotór kręcił się jedynie na platformie obok namiotu szpitalnego.

Airbourne:
Jeśli nigdy nie słyszeliście tych Australijczyków, to brzmią dokładnie jak AC/DC, ale bez fajnych piosenek. Masy się podniecają, ja plwam i gardzę.

Slayer:
W internetach zdania są bardzo podzielone co do tego występu, ja jestem na “raczej tak”. Co mi się podobało:
+ Slayer. Naprawdę trudno coś tu zjebać.
+ Gary Holt daje radę. Dziad ma doświadczenie i umie grać. Fajnie gdyby pozwolili mu coś na nową płytę wymyślić. Szkoda tylko, że pozmieniał sporo w solówce do “Seasons in the Abyss”.
+ dobra forma Toma Arayi. Pod koniec troszkę już nie wyciągał, ale ogólnie było spoko.
+ setlista. Trochę przemeblowana w stosunku do zwyczajowej. Największe hity oczywiście były, ale poza nimi grane były rzeczy rzadsze, jak np. “At Dawn They Sleep” czy “Hallowed Point”. I nawet dali dwa numery z mojego ulubionego długograja God Hates Us All – “Disciple” i znienawidzony przez większość, a ukochany przeze mnie “Bloodline”.
Co było niefajne:
– Paul Bostaph. Typ jest świetny technicznie, całkiem lubię płyty z jego udziałem, ale w stosunku do Lombardo, brakuje mu takiej dzikiej organiczności (albo organicznej dzikości, jak wolicie), która sprawia, że muzyka Zabójcy tętni życiem. Używając metafory ze Starcrafta, Bostaph to zimni Terranie, a Lombardo to Rój Zergów.
Co do kwestii przypomnienia Hannemana, to niektórzy wypominają zespołowi, że jedno zdanie na koniec to za mało, ale moim zdaniem było ok. Slayer nie będzie przecież płakał co drugi kawałek, jak im smutno, ani wywieszał backdropu z wizerunkiem zmarłego gitarzysty z “anielskimi” skrzydłami.

Korn:
Z lekką taką nieśmiałością muszę przyznać, że to właśnie występ Amerykanów był dla mnie największą atrakcją całego festiwalu. Przede wszystkim dlatego, że to właśnie od nich (a konkretnie od teledysku do “Freak on the Leash”) zaczęła się moja przygoda z cięższą muzyką. Niestety, spotkał mnie srogi zawód. Przede wszystkim, z powodu gównianego nagłośnienia. W miejscu gdzie stałem (z 10m na prawo od reżyserki), Przez większość czasu, nie słychać było w ogóle gitar, tylko bas i perkę. Masakra po prostu. Szczególnie było to bolesne w piosence “Lies”, napędzanej fajowym riffem. A propos utworów, setlista też tak średnio mi się podobała. Poza w/w “Lies” było parę rarytasów, ale nie te co trzeba (np. “Need to” czy “Helmet in the Bush”). Z pierwszej płyty był też tragiczny “Shoots and Ladders”, którego nie cierpię. Jak już zagrali coś dla mnie, a konkretnie “Somebody Someone”, to jedynie od połowy. Oczywiście, nie mogło obejść się bez dubstepów z ostatniej płyty. Jak już pisałem tutaj, podziwiam ich za otwartość i chęć poszukiwań, ale efekty są słabe, zarówno w studio, jak i live. Nie podobała mi się również gra Raya Luziera, która w ogóle nie pasuje do, nie ukrywajmy, prostych piosenek grupy. Wplatywane przez niego przejścia psuły dynamikę i hamowały rozpęd kompozycji. Na plus mogę chyba jedynie zaliczyć niezłą formę Jonathana Daviesa, i fakt, że sympatycznie skomplementował fanów i rozłożoną przez nich flagę. Podsumowując, nie sądże, żebym wybrał się jeszcze kiedyś na występ Kukurydzy, chyba, że w ramach podobnego festiwalu. Jakby nie było, sentyment do ich twórczości zdecydowanie mi opadł.

Rammstein:
W stosunku do gwiazdy Impactu miałem nastawienie: “ciekawe, czy coś poza fajerwerkami mają do pokazania”. Oj mieli. Ale o tym za chwilę. To była chyba największa produkcja jaką widziałem w życiu. Zaczynając od ruchomego tła i świateł, przez kilka platform dla muzyków i mnóstwo gadżetów, po szeroką gamę sztuczek pirotechnicznych. Człowiek nie wiedział na co się patrzeć w danej chwili. W sumie nie będę szczegółowo opisywał całego show, bo to trzeba po prostu zobaczyć. Najfajniejszy był chyba motyw z wielkim garem w czasie “Mein Teil”, w którym siedział klawiszowiec, a Till Lindemann podniecał ogień podręcznym miotaczem ognia. Co do piosenek, to choć wydają mi się trochę monotonne jak słucham płyty, to na żywo zyskują świeżości i zachęcają do ruchu i śpiewu. Swoją drogą, zabawny był widok kilkudziesięciu tysięcy rodaków skandujących np. “Links, zwei, drei, vier”. Co na to ONR? Czy to się nie kwalifikuje jako zdrada narodowa? Repertuar stanowiła mieszanka przebojów z całej dyskografii, w tym moje ulubione “Ich Tu Dir Weh”, czy “Du Riecht So Gut”. Wszystko ładnie zagrane i zaśpiewane. Trochę tylko zepsuli dramaturgię bisu. Najpierw poleciało potężne “Sonne”, potem majestatyczne “Mein Hertz Brennt”, gdzie Till śpiewał przy akompaniamencie samego pianina- normalnie aż ciarki miałem! I tu powinien być koniec. Niestety, Niemcy obrócili w niwecz atmosferę rubaszną “Cipą”, w czasie której po scenie jeździła różowa armatka o fallicznym kształcie, oblewająca pianą pierwsze rzędy. Szkoda, ale i tak bardzo mi się podobało.

Słowo na koniec:
Jak mówi powiedzenie: piłka nożna to taka gra, gdzie 22 facetów kopie skórzaną piłkę, a na końcu i tak wygrywają Niemcy. Tak było i tego dnia na lotnisku Bemowo, bo Rammstein uratował dla mnie całą imprezę. Drugą “gwiazdą” był przeklęty deszcz, który robił sobie tylko małe przerwy, a poza tym padał przez cały czas, z różnym natężeniem. Całe szczęście, że kupiłem w/w pelerynę, ale nawet ona nie uchroniła moich spodni i trampków przed zgniciem.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Website Powered by WordPress.com. Autor motywu: Anders Noren.

Up ↑

Polish Love

cudze chwalicie, swego nie znacie. gitarowo.

KASTRACJA

booking/hatemail/spam: kastracja.keylogger@gmail.com

przystanek59dotcom.wordpress.com/

UWAGA! BLOG W PRZEBUDOWIE! NIEKTÓRE INFORMACJE MOGĄ BYĆ NIECZYTELNE. ZAPRASZAM ZA NIEDŁUGO. PLANOWANA DATA AKTUALIZACJI - DO KOŃCA LISTOPADA 2022

Irkalla

Blog o muzyce metalowej.

FISIA.PL

o psach, dla psów, przez psa

DRAGONFLY EFFECT

Orginal wild art nature download wallpaper background photo forest birds swamp black foggy smoggy flowers music sensory slow life macro ważki las drzewa ptaki i robaki Wild Nature Discover and download hight resolution pics / Pobierz moje obrazy o wysokiej rozdzielczości do swoich projektów, obrazów, tapet, plakatów, okładek, postów...

Marta Marecka pisze

Dosadnie o życiu i pisaniu

Najjaśniejsza Rzeczpospolita Polska

„Nie bójmy się pracy i służby dla Polski, brońmy naszą Ojczyznę”. Tak trzeba!

HEAVY METAL OVERLOAD

... and classic rock too!

Twoja Stara Gra Metal

Metal i Piekło

Discover WordPress

A daily selection of the best content published on WordPress, collected for you by humans who love to read.

Longreads

Longreads : The best longform stories on the web

The Daily Post

The Art and Craft of Blogging

WordPress.com News

The latest news on WordPress.com and the WordPress community.

%d blogerów lubi to: