Black Gathering to nowy cykl imprez twórców Soulstone Gathering, renomowanego już festiwalu dla tych najwolniejszych odmian ciężkiej muzyki. BG, jak nazwa wskazuje, zwraca się w kierunku sztuki szatańskiej, usytuowanej na południe od nieba i dalej.
GOLD:
Nie wiem, czy pamiętacie, ale jakoś na przełomie wieków bardzo popularny był zespół Placebo, z androgenicznym wokalistą, Brianem Molko. Wyróżniał ich głos frontmana i smutny, a zarazem przebojowy pop-rock. Właśnie ten zespół przypomniał mi pierwszy kontakt z Holendrami z GOLD. Oczywiście, grają cięższą i mniej schematyczną muzykę niż ekipa pana Molko, ale jest w tym podobna melancholia. No i wokalistka Milena Eva trochę Briana przypomina zarówno z rysów, jak i śpiewu, szczególnie kiedy włącza lekką chrypkę. Początek ich występu nie podobał mi się. Muzyka zdawała się nijaka, a Milena irytowała manierą wokalną i ruchami scenicznymi a’la łabędź konający w zwolnionym tempie. Coś mnie jednak przytrzymało na parkiecie Kwadratu i bardzo się z tego cieszę, bo każda kolejna piosenka coraz bardziej przekonywała mnie do tego zespołu. Jak się wsłuchać, fajnie łączą shoe-gaze’ową ścianę dźwięku z alternatywnym metalem, a ich kompozycje są ciekawe i fajne. Nawet do głosu i zachowania pani Evy udało mi się przekonać. Mimo pierwszego negatywnego wrażenia, bawiłem się naprawdę dobrze i teraz pozostaje mi tylko zapoznać się ze studyjnym dorobkiem bandu zwanego złotem.
Wayfarer:
Czyli pogański black metal z wokalistą, który wygląda jak Marty Friedman. Muszę przyznać, że mieli sporo dobrych riffów i fajnie brzmiała współpraca dwóch wokalistów, z których jeden nisko ryczał, a drugi skrzeczał. Niestety, wszystko zostało zaprzepaszczone przez bezsensownie rozwleczone kompozycje. Typowa piosenka Wayfarera: fajna zwrotka – dobry refren – powtórzyć raz – seria riffów z dupy – koniec. Wytrzymałem jakieś dwie piosenki i poszedłem socjalizować się do palarni.
Blindead:
Dla tego zespołu z Gdyni, obchodzącego właśnie swoje dwudziestolecie, bieżąca trasa była wyjątkowa przynajmniej z kilku powodów. Po pierwsze, promowali na niej swoją najodważniejszą płytę w karierze. Po drugie, w wyniku zawirowań kadrowych wystąpili jako tercet (gitara/bas – laptop/klawisze – perkusja) plus gość. Po trzecie wreszcie, tym gościem był Nihil z Furii i paru innych Śląskich ansambli.
Niewiosnę zdołałem przesłuchać tylko raz przed koncertem i zrobiła na mnie umiarkowanie dobre wrażenie. Więcej na razie nie napiszę, bo jest to krążek wymagający wielu podejść. Z pewnością Blindead nigdy niczego podobnego nie zrobił.
Co do składu, to wydaje mi się, że najbardziej na jego ograniczeniu skorzystał Bartosz Hervy, obsługujący instrumenty elektroniczne. Otworzyło się dla niego dużo miejsca na pierwszym planie, co wykorzystał wzmacniając efekt transu, który odgrywa w Niewiośnie duże znaczenie.
Co do Nihila, to dostaliśmy go tego wieczoru w wersji zdecydowanie oszczędniejszej. Zarówno w śpiewanych i ryczanych słowach, jak i ruchu scenicznym. Doskonale dzięki temu wkomponował się w muzykę i cały koncert.
Ale ja tu tak pierdolę o sprawach drugorzędnych, a co z samym występem? I tu właśnie jest problem, bo jak tylko zabrzmiały pierwsze, ultra-ciężkie riffy, mój mózg przeszedł w jakiś dziwny tryb. Parafrazując Małgorzatę Halber, stałem się patrzeniem i słuchaniem. Czterej muzycy ze sceny generowali tak hipnotyzujące dźwięki, że zapomniałem o całym świecie. Na końcu pozostałem z otwartą japą starając się zrozumieć co w zasadzie tutaj zaszło. Nie wiem ile ten koncert trwał, nie mam żadnych mądrych rzeczy do powiedzenia. Wiem tylko, że odegrali numery wyłącznie z tegorocznej płyty i że zabrzmiały o wiele lepiej niż na krążku. Oraz że było to fenomenalne doświadczenie i ciągle uśmiecham się na myśl o nim.