Zespół Mötley Crüe to prawdopodobnie największa gwiazda amerykańskiego glam rocka. Mimo milionów sprzedanych płyt, z trójcy seks, narkotyki i rock ‚n’ roll, zespół najenergiczniej skupiał się na pierwszych dwóch elementach, o czym można poczytać na kartach świetnej biografii pt. Brud, a od niedawna również zobaczyć na Netflixie, który zdecydował się zekranizować tę książkę.
Zanim zasiadłem do tego tekstu, przeczytałem sobie kilka innych recenzji, żeby sprawdzić czy nic mi nie umknęło w czasie seansu. Wielu autorów zarzuca Brudowi, że jest głupi i płytki. Jak jednak mogło być inaczej, gdy materiał źródłowy, czyli nasza wymalowana czwórka, to straszne wręcz głąby? Czy prawdziwy Vince Neil odstawił używki po spowodowaniu wypadku samochodowego, w którym zginął jego kumpel? Czy Tommy Lee połączył w końcu kropki i zrozumiał, że zdradzanie partnerek to nie jest przepis na udany związek? No więc właśnie. Ten film nie mógł być inny i nie należało się spodziewać po nim głębokiego dramatu z wątkami filozoficznymi.
Skoro już wiemy czym Brud nie jest, skupmy się na tym czym jest. A jest historią o karierze amerykańskiego zespołu, dla którego muzyka to był dodatek i droga do uciech wszelakich. Wszystko to jest pokazywane w całkiem otwarty sposób, innymi słowy, produkcja epatuje cyckami, białym proszkiem itp. Główny wątek jest prosty jak pałki perkusyjne, ale jak najbardziej da się oglądać.
Trochę w tym przeszkadzają irytujące postaci bohaterów. Są głupi, niczego się nie uczą i nie zachodzą w nich zmiany. Na dodatek spora część ich kwestii brzmi patetycznie, niczym refreny power ballad. Przykład (w moim tłumaczeniu): „To los. To rodzina. A przede wszystkim, to Mötley kurwa Crüe”. Pewnym minusem, podobnie jak w przypadku papierowego oryginału, jest przemilczanie ciemniejszych wątków, np. zarzuty w stosunku do Tommy’ego Lee o przemoc domową i innych.
Podsumowując, ten film jest jak piosenki Mötley Crüe- prosty, pełen odniesień do ekscesów wszelakich, ale całkiem znośny. Życia nie zmieni, ale jest spoko na kaca. Jeśli jednak chcielibyście naprawdę poznać historię tego szalonego kwartetu, polecam literacki pierwowzór.
ps. Nie słuchajcie żadnej z trzech piosenek zespołu napisanych specjalnie z okazji premiery filmu. Wszystkie ssą równie mocno co groupies z Sunset Boulevard.
Skomentuj