Główny bohater dzisiejszej recenzji na codzień gra w jednym z moich ulubionych zespołów- Lamb of God. Z automatu więc dostaje łatkę gitarzysty metalowego, a to nie oddaje pełnego obrazu tego muzyka. Parę lat temu do sieci wypuścił on kilka nieoficjalnych nagrań w klimacie blues-country, a w wywiadach pośród najważniejszych dla niego wykonawców wymienia m.in. The Allman Brothers Band i ZZ Top. I właśnie takiego spokojniejszego, bliższego amerykańskiej tradycji grania spodziewałem się po Anesthetic.
Niestety spotkał mnie w tej kwestii spory zawód. Większość piosenek opiera się bowiem na tych samych riffach co ostatnie nagrania Baranka Bożego, a cała płyta to taka zabawa pod tytułem: „Co by było, gdyby wokalista X śpiewał w Lamb of God?”. W wieńczącym całość „The Truth Is Dead” autor poszedł krok dalej i zaprosił kolegę z zespołu- Randy’ego Blythe, którego wspiera niebieskowłosa Alissa White-Gluz z Arch Enemy. Jest to fajny kawałek, ale czy nie można było po prostu zaprosić Alissy na regularną płytę LoG?
Nie zrozumcie mnie źle, to są sprawnie napisane piosenki (poza „Never” z Chuckiem Billy, która jest nudna, a wokalista Testamentu w ogóle się tu nie stara), zaśpiewane przez utalentowanych piosenkarzy (m.in. Myles Kennedy z Alter Bridge, Jacoby Shaddix z Papa Roach, czy Josh Todd z Buckcherry), ale po co wydawać płytę brzmiącą identycznie jak macierzysty zespół Mortona? Pozytywnym wyjątkiem pośród tych cięższych kawałków jest „Cross Off” gdzie głosu użyczył nie żyjący już Chester Bennington z Linkin Park. Typ swoim kapitalnym wykonaniem przejął cały utwór, a efektem jest prawdopodobnie najlepszy utwór w kategorii „Mainstreamowy Metal” ostatnich lat.
Ciekawiej robi się gdy Mark zapuszcza się w bardziej egzotyczne dla siebie obszary. „Axis” brzmi co prawda jak ten gówniany hit Everlasta (ohydna perkusja!), ale głos Marka Lanegana wznosi tę kompozycję na wysoki poziom. Za to do „Reveal” nie mam żadnych zastrzeżeń. Spokojny, płynący blues-rock, upiększony cudnym wokalem Naeemah Z. Maddox, solowej wokalistki i gitarzystki z Nowego Jorku, po prostu magia! Na wyróżnienie zasługuje też „Imaginary Days”, gdzie po raz pierwszy można usłyszeć śpiew samego Mortona. Bardzo fajnie pasuje on do takiej lekko grunge’owej stylistyki, a sama piosenka łatwo wpada w ucho i pokazuje, że gdyby kolejną płytę chciał nagrać wyłącznie swoimi siłami, dałoby to o nie gorszy efekt od Anesthetic.
Podsumowując, nie licząc 5 wspomnianych wyżej rodzynków, jest to raczej niepotrzebna płyta. Mark odtwarza tu swoje patenty znane z płyt Lamb of God, a zaproszeni goście w większości nie pokazują niczego nadzwyczajnego. Mam nadzieję, że jeśli kiedyś zdecyduje się na nagranie kolejnego krążka solowego, nie będzie już tak kurczowo trzymał się bezpiecznych rejonów muzycznych, a także, że odważniej chwyci za mikrofon, bo głos ma naprawdę dobry.
Skomentuj