Black Rebel Motorcycle Club
Lubię ten zespół z płyt. Dość spokojny rock, inspirowany głównie bluesem, ale też momentami punkiem. Kompozycje w większości spokojne, ale nie pozbawione nerwu i ogólnie fajnie się słucha do piwa i nie tylko. Koncert jednak wypadł średnio, bo choć brzmieniowo i wykonawczo wszystko się zgadzało, to dobór piosenek był pomyłką. Nie żeby były złe, po prostu większość brzmiała zbyt podobnie do siebie- takie blues-roczki w średnich tempach, które w połowie koncertu zdążyły mnie konkretnie zmulić. Żywiej zrobiło się pod koniec setu, kiedy zagrali “Spread Your Love” i fantastyczne “Whatever Happened to My Rock ‘n’ Roll”. Gdyby wpletli wcześniej kilka takich szybszych petard, występ oceniłbym o wiele lepiej. A tak było średnio.
Alice in Chains
Z Alicją w wydaniu koncertowym mam ten problem, że jest to zespół ekstremalnie wręcz dla mnie ważny. Trwam w uwielbieniu dla ich twórczości od liceum, czyli prawie 20 lat i do tej pory mocno przeżywam większość kompozycji. Z tego względu musiałem się oswoić z faktem, że jacyś obcy ludzie się bawią, skaczą i pogują do “mojego” zespołu. Jak tylko uporałem się z tymi bądź co bądź irracjonalnymi uczuciami, sam ruszyłem w tany, bo każdy kolejny numer zachęcał mocniej do zabawy i śpiewu. Jerry i spółka zagrali po przynajmniej jednym utworze z każdej płyty długogrającej, w tym m.in. “Again”, “Check My Brain”, i “The One You Know” i “Rainier Fog” z ostatniej płyty. A całość ujęta w klamry hitów z Dirt: „Them Bones” i „Dam That River” na początek, i zwieńczenie w postaci „Would?” i „Roostera”. Zespół zagrał z życiem i widać było radość z przebywania na scenie tego wieczoru. Mając wdrukowane w mózg partie Staleya, trochę się krzywiłem na specyficzną interpretację jego linii wokalnych przez Williama DuValla, ale typ zdecydowanie umie śpiewać i jest niezłym frontmanem. Pozostali muzycy nie uniknęli błędów (Cantrellowi nie wychodziło śpiewanie górek, a Sean Kinney parę razy zgubił kilka beatów), ale to nie wpłynęło na jakość show. Nie można tego samego powiedzieć o nagłośnieniu, które było zdecydowanie cichsze niż w przypadku gwiazdy wieczoru, co jest trochę żenujące, kiedy ofiarą takich zagrywek pada zespół o takim statusie jak Alice. Dodatkowo, w miejscu w którym stałem, gitary były trochę za cicho. Nie zmienia to faktu, że kwartet z Seattle wypadł o wiele lepiej niż w 2014 na stadionie Narodowym, a ja sam bawiłem się naprawdę dobrze.
Przy okazji wysyłam pogardę w kierunku dzbana, który uprawiał crowd surfing podczas “Down in the Hole”, a w czasie pozostałych numerów wyjątkowo agresywnie przepychał inne osoby, starając się chyba przejąć rolę kierownika mosh pitu. Chuj Ci w dupę i kawałek szkła.
Tool
Tuż przed wejściem na scenę największej atrakcji tego dnia, płyta Tauron Areny zapełniła się do granic możliwości super podekscytowanymi fanami. Ich entuzjastyczny aplauz rozpoczął się w trakcie intra i wybuchał w każdej chwili, gdy muzycy nie grali. Nie pamiętam kiedy ostatnio widziałem tak gorącą reakcję publiczności. Żeby nie było, Maynard i spółka zasłużyli sobie na taki odbiór w 100%. Muzycznie wszystko idealnie siedziało- instrumentaliści perfekcyjnie zgrani, odgrywali swoje pokręcone partie ze sporą swadą. Keenan, zwyczajowo schowany w cieniu na podwyższeniu obok perkusji, też dawał radę, ale jego głos czasami chował się za ścianą muzyki. Poza tym jednak, nagłośnieniowiec spisywał się całkiem dobrze. Mogłoby co prawda być odrobinę ciszej, ale może to kwestia mojego zmęczenia- to był tydzień strasznych upałów, co dla mnie wiązało się z zarwanymi nocami i zwiększoną wrażliwością na hałas. Tak więc jednym minusem było brzmienie. Drugim zaś nowe kompozycje. Publiczność przyjęła je tak samo dobrze jak klasyki pokroju “Aenimy” czy “Schism”, ale dla mnie były za długie i strasznie nudne.
Ogólnie mimo zmęczenia bawiłem się nieźle. Zespół zaprezentował się zawodowo, a klasyczne piosenki wyszły im idealnie. Ja cieszę się, że miałem okazję zobaczyć ich na żywo, ale ten jeden raz mi wystarczy, bo wolę słuchać ich muzyki na spokojnie w domu.
Skomentuj