Wczoraj minęła dziesiąta rocznica powstania tego skromnego bloga i z tej okazji, wyjątkowo, napiszę trochę o sobie, oczywiście w kontekście muzyki, która towarzyszy mi od kiedy pamiętam.
Moje dzieciństwo przypadło drugą połowę lat 80-tych ubiegłego wieku. W tamtych też czasach nie tylko nie było internetu, ale nawet o kablówce (tudzież jej odpowiedniku- telewizji satelitarnej) mało kto mógł pomarzyć. Zachodnia muzyka docierała do mnie poprzez fale radiowe, a przede wszystkim kasety VHS, na których znajomi ojca nagrywali teledyski z MTV. Czego to tam nie było! Trójwymiarowe animacje od Dire Straits, na poły zmysłowe (nogi w pończochach w “Rough Boy”!), na poły groteskowe (cała reszta) produkcje ZZ Top, czy też autorzy najlepszego utworu wszechczasów, szwedzcy bogowie- Europe. Według słów matki mojej, za każdym razem, gdy leciał poniższy numer, brałem mikrofon od nieużywanego keyboardu i skakałem z nim po pokoju, naśladując ruch sceniczny Joey’a Tempesta. Jest to możliwe.
Niedługo później, poznałem mojego starszego o kilka lat imiennika, który mieszkał w domu na przeciwko i był dla mnie prawdziwym herosem. Atrybutami jego wspaniałości były przede wszystkim komputery Atari i Commodore (te oldschoolowe, gdzie taśmę ustawiało się śrubokrętem) i nieskończone pokłady gier, ale też cała dyskografia Queen na kasetach. W moim domu słuchało się muzyki, mieliśmy spory skład winyli, ale dopiero mieszanka rocka i popu, zanurzone w pretensjonalnym patosie, robiły moim kilkuletnim uszom nadzwyczaj dobrze. Do dzisiaj zresztą lubię sobie posłuchać Fredka i spółki, jednak głównie pojedynczych hitów, bo żaden ich album w całości się nie broni.
Nie przestawałem przy tym słuchać radia, głównie Trójki, gdzie królował wtedy po-transformacyjny, rodzimy pop i raczkujący nowoczesny rock. Największą gwiazdą tamtych dni była nasza prawie-że-zwyciężczyni Eurowizji, czyli Edyta Górniak, ale moje serduszko biło najmocniej dla pewnej blond grafomanki z Piotrkowa Trybunalskiego- Anity Lipnickiej. Elf był moją pierwszą kasetą, nabytą za grube tysiące złotych, zarobione w skupie butelek. Jak tak sobie teraz myślę, to moi starzy byli konkretnymi alkusami… Ale ja nie o tym. Na trasie promującej w/w krążek, zespół odwiedził też mój rodzinny Szczecin i wystąpił w Teatrze Letnim, a ja byłem wtedy na widowni. Tak, tak, moi drodzy. Mój pierwszy koncert to Varius Manx z Lipnicką- czy większy kvlt jest możliwy? Nie sądzę. Na dodatek, nie byłem z rodzicami, a super klawym studentem, którym mieszkał na stancji u mojej babci i grał na gitarze! Lepiej być nie mogło.
Przez parę kolejnych lat moim głównym dostawcą muzyki pozostawały audycje Marka Niedźwiedzkiego i jego kolegów. Nagrywałem sobie na kasety ulubione hity i szczerze nienawidziłem prezenterów, którzy nie uprzedzali, co będzie grane. Jeśli chodzi jednak o rozwój jako słuchacza, to za wiele się nie działo. Do czasu jednak! Pewnego lata razem ze znajomymi mojej matki i ich dziećmi pojechaliśmy w Góry Sowie. Była tam z nami dziewczyna, którą mógłbym określić mianem badass, gdybym tylko znał wtedy takie okropne słowa. Nie tylko miała głowę ogoloną na łyso, ale też nosiła na szyi linę związaną w stryczek! To była najbardziej niesamowita osoba od czasu kumpla od Atari! A na dodatek słuchała super hardcore’owej muzy, której nigdy nie usłyszałbym u Kaczkowskiego: punkowców z The Bill (ci od hitu “Kibel”), solowy Kazik, a przede wszystkim The Offspring:
Te ostre gitary i wrzaski zrobiły wyłom w mojej świadomości muzycznej. Zacząłem szukać piosenek z większym pazurem niż to co oferowała Edyta Bartosiewicz i Mafia (wtedy jeszcze z siedzącym w szafie Piaskiem). Pomogło mi w tym pojawienie się w ofercie naszej telewizji satelitarnej kanałów muzycznych, na czele z Viva Zwei. Panie! Co się tam nie pojawiało! Nawet baba z kolczykiem w wardze była! Istne szaleństwo! Pamiętam, że uczęszczałem wtedy do ósmej klasie szkoły podstawowej i opowiadałem lekko zdezorientowanym kolegom, o najlepszym teledysku na świecie, gdzie na początku była kreskówka o dzieciach, a potem leciał pocisk i po kolei rozwalał różne rzeczy w zwolnionym tempie! Magia! Muzyka, którą ilustrował ten klip podeszła mi trochę później, ale nie miało to większego znaczenia, gdyż animację robił tam Todd McFarlane, który rysował Spider-Mana. Mój młody mózg był już totalnie rozjebion.
Pewnym problemem w tamtym czasie, był dla mnie brak zrozumienia wśród rówieśników, którzy zamiast stacji muzycznych preferowali wchodzący wtedy Canal+ Sport. Wszystko uległo zmianie, gdy dostałem się do liceum w samym centrum miasta. Musiałem dojeżdżać około pół godziny, ale poznałem tam wiele fascynujących osób słuchających fajowej muzyki. Jedną z nich był Artur, z którym siedziałem na większości lekcji. Poza wielkim apetytem posiadał on bogatą kolekcję kaset i płyt cd z muzyką, o której do tej pory miałem bardzo mgliste pojęcie. Dzięki niemu poznałem angielski doom metal w postaci My Dying Bride i Anathemy, oraz, co chyba ważniejsze- grunge. Pewnego razu na chemii, Artur podał mi krążek z dziwną różową okładką, na której widać było pięć splecionych dłoni. Refren drugiego numeru sprezentował mi największe ciarki jakie miałem przy słuchaniu czegokolwiek.
Wtedy właśnie doszło do mnie, że muszę nauczyć się grać na gitarze. Najpierw dostałem ciepło brzmiącego klasyka czeskiej firmy Marco, ale to nie było to. Jak na klasyku zagrać tłuste riffy Korna albo oddać desperację Billy’ego Corgana ze Smashing Pumpkins? Sprawy nie ułatwiał pierwszy nauczyciel, klasycznie wyszkolony student muzykologii o aparycji rozmodlonej kozy, w ogóle nie kumający rocka. Odsiecz przyszła z dość niespotykanej strony, mianowicie od babci, która wyłożyła hajsy na moją pierwszą gitarę elektryczną. Kupując ten instrument, zapytałem brodatego ekspedienta, czy przypadkiem nie mógłby nauczyć mnie tego i owego. Zgodził się. Sprzedawcą okazał się Mateusz, grający obecnie w legendzie polskiego thrash metalu- Quo Vadis. Na moje nieszczęście, by jakakolwiek nauka odniosła skutek nie wystarczy świetny instruktor, którym Matek bez dwóch zdań jest, ale potrzeba też skupienia i determinacji ucznia. A tego mi w okresie dojrzewania niezwykle brakowało. Coś tam oczywiście wyniosłem z naszych spotkań, ale nie tyle ile bym mógł przy odpowiednim nastawieniu. Najwięcej chyba zyskałem jeśli chodzi o otwieranie moich muzycznych horyzontów, bowiem Matek wprowadził mnie w świat grania o wiele bardziej technicznego niż prezentowali panowie z Limp Bizkit. Do tej pory pamiętam szok po usłyszeniu nagrań Steve’a Vaia, Malmsteena i innych. To takie rzeczy można wyczyniać z gitarą?! Większość z tych wyścigowców poza sprawnym przebieraniem palcami po gryfie nie miała za dużo do zaoferowania, ale zdarzały się chlubne wyjątki, które cenię sobie do dziś. Była sobie taka ciekawa para: rudy typuś z wiecznie skwaszoną miną i jego kudłaty kumpel. Nie tylko zapierdalali na gitarach że szczęka opadała na ziemię, ale pisali wściekłe numery, które niby przy okazji łatwo wpadały w ucho. Ich zespół nazywał się Megadeth.
Korzystając z tekstów ich oraz wyżej wspomnianych Korna i Anathemy masterowałem w międzyczasie znajomość języka angielskiego, aż stało się jasne, że to jedyny przedmiot szkolny z którego czuję się w miarę dobrze. Na jaki kierunek więc mogłem iść- oczywiście filologia angielska na UAM w Poznaniu. Moje pierwsze podejście trwało zaledwie rok i skończyło się w objęciach pewnej cycatej italianistki, która poza mną kochała też zespół Metallica. I to w dużej mierze dzięki niej pojechałem do Chorzowa na swój pierwszy koncert metalowy. Był rok 2004. Ależ emocje od samego początku! Najpierw nie do końca zrozumiały, ale hipnotyzujący szturm w wykonaniu Vader (“To prawdziwy zaszczyt otwierać wrota piekieł przed takimi wykonawcami”, powiedział wtedy Peter). Następnie istne szaleństwo dziewięciu zamaskowanych dzikusów ze Slipknot, którzy kazali tysiącom ludzi kucnąć a potem skakać przy “Spit It Out”. No i na końcu gwiazda wieczoru, promująca St. Anger. Potężne brzmienie, idealna setlista, super prezencja i efekty specjalne. Miazga. Zupełnie nie żałuję oblanego dzień później egzaminu. Zresztą, to nie moja wina- koncert zaskoczył kolejarzy i do Poznania doturlaliśmy się dopiero o 7 rano, a egzamin zaczynał się o 13. Nie miałem szans.
Tak więc wyleciałem z UAM i wróciłem w rodzinne strony, gdzie korzystając z powszechnego już internetu poznawałem nową falę amerykańskiego metalu, na czele z Lamb of God. Mój rozbrat z Poznaniem trwał 2 lata, podczas których udało mi się wyrobić porządną etykę pracy, zanim wróciłem do stolicy Wielkopolski na dobre. Przy drugim podejściu los się do mnie uśmiechnął na wiele sposobów. Poznałem dziewczynę, która za miesiąc zostanie moją żoną, ale też gitarzystę nieistniejącego już metalcore’owego składu Sigh of Relief, Marcina Rybickiego. Obecnie cierpi on na ekstremalny pracoholizm, objawiający się grą w In Twilight’s Embrace, Blaze of Perdition, Lazy Jack and Spinning Jenny, a także pracą producenta płyt. Dla mnie jednak jest on przede wszystkim super kumplem, który pokazał mi szwedzką scenę, europejski metalcore i pierwsze blaczki, które mi się spodobały.
Jakoś wtedy wpadłem na pomysł prowadzenia tego bloga. Miało się zacząć od relacji z nieszczęsnego Hunterfestu, na którym miałem zobaczyć Machine Head i Arch Enemy (jeszcze z Angelą!). Jak wiadomo, do tych koncertów nie doszło, a sam Hunterfest po tej edycji udało się do krainy wiecznych łowów. Za to Twoja Stara ciągle żywa. Już od dekady.
Dzięki,
Jestem stałym czytelnikiem bloga i z lenistwa nigdy nie chciało mi się zostawić komentarza, więc skoro już jesteśmy przy tematyce Twojej Starej, to chciałem podziękować za wszystkie wpisy. Nie tylko służą jako inspiracja do poznawania nowych zespołów/albumów, ale też i fajnie się to czyta.
Twoja stara uczy i bawi 😉
pozdro także dla małżonki 😉
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Dziękuję bardzo! Takie słowa są nie tylko miłe, ale też motywują do dalszego pisania. Małżonka też jest wdzięczna za pozdrowienia.
Tak więc jeszcze raz dzięki i zapraszam po więcej!
PolubieniePolubienie
thx za nie usunięcie twoja-stara.pl z obrazka 😉
PolubieniePolubienie
Usuwanie oznaczeń z obrazków to szmaciarstwo i nie zamierzam tego nigdy robić. Tak więc nie ma za co.
PolubieniePolubienie