Hatebreed:
Z płyt mogę przesłuchać tak do trzech piosenek naraz, bo to dość monotonne granie. Jednak na żywo jest to przepotężny walec. Tak jak pozostałe koncerty na Park Stage, Hatebreed było świetnie nagłośnione, co podkreśliło tylko ciężar ich muzyki, która szybko porwała publikę do zabawy i wznoszącego kurz circle pitu. To wszystko pomimo panującego upało.
Carcass:
Tu z kolei sytuacja odwrotna. W wersji studyjnej przyjemny death metal, ze sceny pozbawione życia i energii nudy. Szczególnie zawiódł Jeff Walker, który bardziej skupiał się na rozrzucaniu kostek, niż na graniu i darciu mordy.
Trivium:
Najciekawsze doświadczenie całego festiwalu. Jak słucham sobie ich twórczości w domu i leci w tle, to jest to takie nie męczące, mainstreamowe granie. Nic co by odmieniło życie, ale też nie obraża RiGCzu. Dopiero w hali Tauron Areny doszło do mnie, jaką totalną wydmuszką jest ten zespół. W muzyce Amerykanów nie ma nic- złości, pasji, smutku- nic kurwa! Skrywają ten fakt sporymi umiejętnościami technicznymi i sympatyczną powierzchownością muzyków, ale gdy tam stałem na płycie to ta pustka była dojmująca wręcz. Z drugiej strony pewnie się mylę, bo wokół mnie ludzi było pełno i wszyscy się świetnie bawili. Ale ja gardzę serdecznie.
Crowbar:
W końcu udało się trafić na porządnie nagłośniony koncert Kirk Windsteina i spółki! I w końcu usłyszałem jacy oni są zajebiści na żywo. Ciężar i melancholia ubrane w świetne numery- rewelacja. Szkoda tylko, że nie mogłem dotrwać do końca, bo trzeba było obczaić…
Emperor:
Zdecydowanie najlepszy koncert całego Mystica. Niektórych mógł razić image Norwegów- koszulka polo Ihsahna, emo klawiszowiec, czy też fakt, że śmieli się uśmiechać do siebie w czasie występu, ale jak zaczęli grać, wszystkie wątpliwości poszły się jebać żółtą, ceglaną drogą. Świetna forma muzyków, perfekcyjny flow setlisty i dynamika całego koncertu- rewelacja. Stałem sobie na trawce i chłonąłem tę muzykę w niemym zachwycie z rozdziawioną japą. I tylko zakułbym w dyby i zostawił na słońcu bęcwała, który rzucił w tłum wielką piłkę plażową jakoś w połowie całego show.
King Diamond:
Kiedy zabrzmiały pierwsze dźwięki intra, byłem już trochę martwy, co mogło mieć wpływ na mój odbiór wydarzeń na scenie. A działo się mnóstwo. Sama scenografia była najbardziej imponującą rzeczą jaką widziałem na koncercie od czasów bazy kosmicznej Iron Maiden. Dekoracje udające kilkupoziomowy dworek/sanatorium, ruchliwy zespół, aktorzy, no i oczywiście sam mistrz ceremonii. Równie bogata była muzyka, niby heavy metal, ale tyle było tam różnych części i solówek, że aż się w głowie kręciło. I muszę przyznać, że wymęczyło mnie to okropnie. Śpiew Diamenta wielce mnie irytuje, a kiedy on nie piszczał, to któryś z gitarzystów odpalał swoje masturbacyjne popisy. I tak w kółko. Dałem sobie spokój po trzeciej piosence.
Pomiędzy koncertami znalazłem jeszcze czas żeby zajrzeć do galerii prac Zbigniewa Bielaka, czyli jednego z najpopularniejszych obecnie autorów okładek płyt. Jeśli będziecie mieli kiedyś podobną okazję to serdecznie polecam- grafiki zdobiące Lawless Darkness czy The Plague Within w wersji wielko-formatowej robią wielkie wrażenie.
Podsumowując cały festiwal, cieszę się, że byłem. Organizacyjnie prawie bezbłędnie- mogę przyczepić się tylko do małej dostępności jedzeń i piw kraftowych, reszta bdb. Muzycznie też ok. Tyle zespołów z czołówki za takie pieniądze to naprawdę świetna okazja. Ja kupowałem bilet bez większych oczekiwań, bo jakoś poza Power Trip na nikim mi specjalnie nie zależało. A tak zweryfikowałem swoje poglądy odnośnie do kilku wykonawców, w tym zakochałem się w Emperorze. No i spędziłem bardzo miłe dwa dni przy metalu i piwku w towarzystwie bdb znajomych od serca. Bilans zdecydowanie dodatni i polecam wszystkim przyszłoroczną edycję.