Piłka meczowa
Wake: Devouring Ruin
Moja ulubiona wersja nowoczesnego death metalu, czyli taki kundel gatunkowy. Dużo tu blackowej atmosfery, sludge’owych spowolnień i pokręconych kompozycji. Do tego jeszcze kapka grindu i atmosferyczne melodie. Co z takiego bajzlu wyszło? Płyta roku na ten moment. Devouring Ruin jest cudownym wydawnictwem, które jednocześnie odpycha chaosem i intensywnością, ale też wciąga perfekcyjnie skomponowanymi numerami. Rewelacja.
Feminazgul: No Dawn for Men
Przeciętny atmosferyczny blaczek. Gdyby nie intrygująca nazwa, nie byłoby tu nic ciekawego.
Me and That Man: New Man, New Songs, Same Shit
Nie wiem o co chodzi z nowym człowiekiem, ale pozostałe części tytułu oddają stan faktyczny. Szczególnie ostatnia. Ale zacznijmy od pozytywów. Utwory są dość zróżnicowane, każdy jest śpiewany przez inną osobę z różnych półek sławy- od Coreya Taylora po Siverta Hoyena z Madrugady. No i “Burning Churches” z wokalami Mata McNerneya, aka Kvohsta, jest super numerem. I to w zasadzie tyle, jeśli chodzi o plusy. Minus jest jeden, ale za to skreślający to wydawnictwo- poza wspomnianą powyżej “Burning Churches”, wszystkie piosenki są tak nijakie, że aż przezroczyste. Przesłuchałem NMNSSS wiele razy i nic z niej nie pamiętam. Jak można mieć tyle utalentowanych osób na płycie i zrobić coś tak bezbarwnego, pozostanie słodką tajemnicą Nergala. Tyle jego, że udało mu się przeskoczyć turbo nudny debiut.
Medico Peste: ב: The Black Bile
Ojciec mojej małżonki, kiedy próbuje nowego posiłku i mu nie smakuje, ma w zwyczaju komentować: “Ciekawy smaczek”. Oznacza to, że docenia pracę włożoną w powstanie dania i może nawet niektóre jego aspekty, ale ten jeden raz mu wystarczyło. Ja mam podobnie z drugim długograjem krakowian. Podoba mi się gęsta, smolista wręcz atmosfera i sporo motywów, szczególnie tych bezpośrednio nawiązujących do tradycji BM, ale nie przykrywa to dwóch głównych mankamentów krążka. Otóż w każdej kompozycji jest za dużo wątków i różnych odjazdów stylistycznych, które nie zawsze zgrywają się ze sobą, dając poczucie bałaganu. Gdyby to wszystko uprościć, sądzę, że płyta wjeżdżałaby mi jak w masełko. A tak muszę sparafrazować słowa teścia: “Ciekawa muzyczka”.
Nine Inch Nails: Ghosts V: Together & VI: Locusts
Zupełnie ominęły mnie pierwsze cztery Duchy, więc zawartość tych dwóch krążków była dla mnie sporym zaskoczeniem. Jedynym łącznikiem między nimi a klasycznymi wydawnictwami Gwoździ jest wszechobecna melancholia. Poza tym jest to zupełnie inna bajka, którą opowiada nam ambient/minimalistyczna elektronika. Czyli pojedyncze stuknięcia klawiszy na tle rozlewających się plam dźwięków. Zdecydowanie nie wpada tak w ucho jak największe hity Trenta, ale tworzy wspaniałą, niepokojącą atmosferę, która idealnie nadaje się jako podkład do lektury horroru.
Pearl Jam: Gigaton
Ta płyta zabiera mnie w podróż w czasie. Jest rok 2060, ja mam 76 lat, brak mi sił i chęci, bo zabrał mi je Gigaton. Jeden z najbardziej męczących i wysysających energię krążków ostatnich lat. To nie jest nawet “dad-rock”, to jest “dziad-rock”.
Sweven: The Eternal Resonance
Szwedzkie Sweven powstało na gruzach świetnego Morbus Chron, grającego progresywny death metal. Przez progresję w tym przypadku rozumiem długie, wielowątkowe kompozycje, zestawiające ze sobą różne, zdawałoby się niespójne części. Drugi i ostatni krążek Morbusa miał tytuł Sweven i porównując z The Eternal Resonance słychać wyraźnie części wspólne, szczególnie jeśli chodzi o melodie i budowę utworów. I ogólnie debiut zespół naprawdę daje radę, ednak mocno brakuje wyjątkowej atmosfery płyty Sweven i tego jej straceńczego charakteru, których zespół Sweven nie był w stanie odtworzyć.
Void of Sleep: Metaphora
Mastodon dla ubogich. Co gorsza rozwleczony ponad wszelkie granice. Odradzam.
WuW: Rétablir L’Eternité
Instrumentalny, awangardowy doom. Tak muzykę graną przez dwóch francuskich braci określają różne bazy danych. Co to w praktyce oznacza? Otóż na tle ciężkich, powolnych riffów ślizgają się ładne, post rockowe melodie. Całość zaskakująco zgrabnie spina się ze sobą, tworząc dość ciekawy efekt końcowy. Jednak po pierwszym przesłuchaniu, kiedy myślałem sobie “o, fajnie to razem brzmi”, z każdym kolejnym coraz trudniej było mi skupić uwagę na twórczości WuW. Po prostu brakuje tu porządnych, zapadających w pamięć kompozycji, czy choćby motywów.
Skomentuj