Piłka meczowa: High on Fire: Luminiferous
Poddając się wszechogarniającemu hajpowi na ten zespół, sprawdzam ich kolejne płyty od czasów Death is this Communion. I szczerze mówiąc, każda nudziła mnie strasznie- takie trochę cięższe motorhedy, wszystko na jedno kopyto, a fajnych piosenek co kot napłakał. A tu niespodzianka. Luminiferous, choć stylistycznie nie różni się od poprzedniczek, kopie dupę świetnymi kompozycjami. W sumie każda z dziewięciu piosenek tu zamieszczonych nadaje się na singla. Miłe zaskoczenie.
August Burns Red: Found in far Away Places
Amerykanie spuszczają się nad tym, jakby chłopaki byli następnym Black Sabbath, a ja tu słyszę blady cień Killswitch Engage, tylko bez piosenek wpadających w pamięć. Do kosza.
Blaze of Perdition: Near Death Revelations
Chyba wszyscy słyszeli historię powstania tej płyty: w 2013 zespół miał wypadek na trasie w Austrii, który pozbawił basistę życia, a pozostałych muzyków zdrowia. Po wielomiesięcznej rekonwalescencji powrócili z trzecią, najbardziej awangardową płytą w swojej karierze. Co do brzmienia i jakości, to jest podobna historia co z tegorocznym wydawnictwem Outre. Zdecydowanie dużo dobroci, ale muzycy chyba na siłę starali się stworzyć dzieło zbyt ambitne i progresywne. W rezultacie większość piosenek zaczyna przynudzać od połowy. Jako, że najkrótsza (nie licząc 84-o sekundowego “The Tunnel”) trwa ponad 7 minut, myślę, że spokojnie można było zmajstrować z tych dźwięków krótsze, ale konkretniejsze ciosy. Daleki jednak jestem od negatywnej oceny- ambicja zawsze w cenie, do tego dochodzi przemawiająca do mnie atmosfera smutku i beznadziei. Ponadto tzw. momentów jest tu mnóstwo (np. pierwsze i ostatnie 33% “Królestwa Niczyjego”- miazga absolutna!), gdyby bardziej je dopracować, byłaby to potęga, a tak jest nieźle.
Cradle of Filth: Hammer of the Witches
Znając wybiórczo poprzednie dokonania Anglików, mimo zachęt ze strony znajomych, podchodziłem do tej płyty jak pies do jeża. Obawiałem się kolejnych pseudo-metalowych operetek, które nawet nie balansują na granic kiczu, tylko przeskakują ją z obłąkańczym śmiechem. A tu miła niespodzianka. Organki ciągle są, ale zgrabnie ograniczone, a sednem całego wydawnictwa jest black metal. Melodyjny, ale jednak. Wiadomo, jest to popelinka, ale jeśli nie szukacie w danej chwili głębszych wzruszeń, a nieźle napisane pop-metalowe hity, możecie śmiało obadać.
Elder: Lore
Brzmi jak stare Baroness (czyli takie stonero-sludge), z większym naciskiem na dłuuugie kompozycje. Z jednej strony trochę to takie rozmemłane, ale z drugiej fajne te riffy mają. Tak więc dupy nie urywa, ale buja sympatycznie.
Thy Art is Murder: Holy War
Amerykańcy wnoszą tę płytę na piedestały, a ja nie potrafię odróżnić poszczególnych piosenek. Typowy deathcore, czyli nic ciekawego.
Skomentuj