Miejscówka:
Był to mój pierwszy koncert w gdańskim B90, więc aby tradycji stało się zadość, oto krótki opis tego klubu. Znajduje się on w jednym z hangarów na terenie stoczni, otoczony podobnymi budynkami, żurawiami itp. Przed drzwiami stały kontenery, w których można było kupić picia i koszulki. Jeszcze przed rozpoczęciem show, podjechały jeszcze 4 foodtrucki, oferujące różne przysmaki dla wymęczonych metaluchów- super pomysł, mam nadzieję, że znajdzie swoich naśladowców w Poznaniu.
W środku, B90 został podzielony na dwie części przedzielone grubą kotarą. W pierwszej od wejścia, znalazły się szatnia, stoisko z merchem, przejści do toalet, oraz punkt wydawania i ładowania klubowych kart. I tu ciekawostka. Karty te, kosztujące 2 zł, były jedynym środkiem płatniczym w lokalu (nie licząc szatni i zespołowego merchandise’u). Ładowało się na nie kasę i potem dopiero szło kupować napoje. Dziwny pomysł, ale działał całkiem sprawnie, głównie dzięki ogarniętej obsłudze. Po obu stronach za kotarą rozciągały się bary, a na wprost których wisiały duże ekrany, transmitujące wydarzenia ze sceny. Dobry patent, szczególnie zważywszy na sześć pokaźnych filarów, które trochę ograniczały widoczność osobom stojącym po bokach sali. Na samym środku, wysoka na jakiś metr scena.
Na koniec najważniejsza kwestia, czyli dźwięk. Jak dla mnie bomba. Wszystko odpowiednio głośno i selektywnie i jedynie pod samą sceną wokale były trochę niewyraźne.
Machine Head:
Mając w pamięci poprzedni raz kiedy widziałem kalifornijczyków na żywo, praktycznie do pierwszych dźwięków rozpoczynającego wszystko “Imperium” miałem wątpliwości, czy warto się było fatygować. Na Brutal Assault 3 lata temu, kiedy zespół miał do dyspozycji ledwo ponad godzinę, każda piosenka była przerywana długimi wywodami Robba Flynna, a często też intrami z taśmy, co nie tylko ograniczyło liczbę odegranych utworów, ale też skutecznie zabiło flow całego występu. Tu, zgodnie z formułą koncertów “An Evening with…”, był jeden zespół grający przez 2 i pół godziny. “Ile on będzie robił takich gadanych przerw przez 270 minut?” martwiłem się. Na szczęście zupełnie nie potrzebnie.
Frontman odzywał się ledwie parę razy, głównie komplementując publikę i tylko raz wspominał, że kocha metal. W zamian za to, skupił się na śpiewie i grze, a efekt był taki, że cała, licząca jakieś 1000 osób publiczność dała się porwać do nieustającej zabawy. Ja sam, mimo dojrzałego wieku, rzuciłem się pod scenę już przy trzecim “Now We Die” i wyszedłem tylko na chwilę, żeby uzupełnić płyny. Tak dobrze nie bawiłem się od czasu Pearl Jamu na Openerze.
Sądzę, że podobne wrażenia odniosła reszta publiczności, a także sam zespół, który nawet nie próbował ukrywać radości z gry. W rezultacie, każdy numer, nawet te mniej lubiane przeze mnie, jak “Take Me Through Fire”, zabrzmiał lepiej niż na płycie. Co do setlisty, to wszystkie osiem studyjnych płyt Maszynowej Głowy zostały zareprezentowana przez minimum jeden utwór. Najsilniejszy nacisk został położony na ostatnie 3 longplaye, z których usłyszeliśmy łącznie 13 kawałków. Dla mnie ma to sens, bo wydaje się, że Flynn i spółka na nich właśnie w końcu znaleźli swoją niszę, leżącą gdzieś na pograniczu groove metalu i tradycyjnego heavy. Żeby nie było, starocie też wypadły świetnie, na czele z moim ukochanym “Ten Ton Hammer” i klasycznym już “Davidian”, w którym Amerykanów wspierał na gitarze pewien mieszkaniec Lasów Pomorza (video poniżej).
Ogólnie więc, jakby mawia pewien kolega: “nie idzie przechwalić”. A kto nie był, ten trąba.
Skomentuj