12. album Slayera nie jest ani tak zły jak twierdzi polska strona internetu, ani tak dobry, jak chcieliby twórcy. Brzmienie jest fajne- tłustsze od WPB, ale też odpowiednio ostre, wykonawczo jest bez zarzutu- szczególnie Tomek A. wzbudza podziw. W wieku 55 lat mieć w sobie tyle ognia i tak dobry głos- czapki z głów. Wszystko rozbija się o kompozycje. A w nich brakuje mi dynamiki. Poza wyśmienitym utworem tytułowym (najlepsza piosenka Slayera od czasów “Disciple”) i bardzo dobrym “Implode” wszystkie jakby skradają się w średnim tempie. I jakkolwiek czasem daje to niezłe rezultaty, jak choćby w “Cast the First Stone”, to na dłuższą metę mała liczba szybszych ciosów powoduje lekkie uczucie zamulenia. A umówmy się, zamulenie nie powinno cechować działań dobrego Zabójcy! Co uważniejsi słuchacze mogą zakrzyknąć: “Ale jak to! Przecież pod koniec płyty są same wyścigówki!” Niby tak, ale są to utwory tak nijakie, że nie ma ich co wspominać.
Ogólnie jednak nie ma dramatu i da się słuchać. Oczywiście, nawet po połowie Slayera spodziewamy się więcej, ale może uda się następnym razem? Szczególnie jeśli Łysoń dopuści Gary’ego Holta do komponowania.
Ps. dla wszystkich czytelników, uczących się angielskiego z tekstów piosenek: słowo “repentless” nie istnieje. Kerry zabawił się w słowotwórcę, zapominając, że prawidłowe i już istniejące słowo określające osobę pozbawioną wyrzutów sumienia, bezlitosną brzmi: “unrepentant”.
Skomentuj