
Piłka meczowa
Odraza: Rzeczom
Trudno mi krótko i jasno zrecenzować tę płytę, bo podobnie jak debiut krakowian, jest jak oblepiająca, jesienna noc na melinie. Wokół beznadzieja i degrengolada, ale jest w tym ta dziwna miejska magia, przez którą nie chce się wracać do domu, bo a nuż zdarzy się coś dobrego. Oczywiście nic takiego nie ma miejsca, jednak i tak wracamy tam z tą samą nadzieją. Teksty Stawrogina są niezmiennie na najwyższym poziomie, ale zwróćcie uwagę na kapitalną muzykę, która wije się niczym stado węgorzy na wszystkie strony, zachowując brudną przebojowość poprzedniczki. Kolejny mocny kandydat na płytę roku.
Biesy: Transsatanizm
Ta płyta jest piękna i pojebana jak Polska w 2020. Od strony instrumentalnej jest tu bardzo dobry, tradycyjny black metal. Może troszkę bardziej przebojowy niż zazwyczaj, ale o taniości nie ma mowy. Za to teksty… Szaleństwo, dekadencja i używki. Za projektem stoi jeden z wokalistów Gruzji, PR, zwany tutaj Faustyną IHS Moreau, poza muzyką parający się dragiem. I ja totalnie to widzę, jak najebany jak stado pędzących imadeł, doczłapuje nad ranem do domu, zrzuca szpilki i perukę i pisze. Pisze np.:
“Mała kurwo
Kurwo mała
Czego byś chciała
To mam dla ciebie
I od ciebie mam większe łożysko
Jestem królową i moje to wszystko
Stop”.
Absolutnie rozumiem osoby, które takie teksty odrzucają, ale ja jestem oczarowany.
Kły: Wyrzyny
Ta płyta brzmi, jakby Kły przestraszyły się przebojowości Szczerzenia i postanowili zagmatwać i rozciągnąć swoje utwory. Efektem jest muzyka rozmemłana i zwyczajnie nudna, do której zupełnie nie chce się wracać.
Lamb of God: Lamb of God
Swojego czasu popularny był mem z tekstem “Friendship ended with Mudasir, Now Alman is my best friend”. Te właśnie słowa przychodzą mi na myśl podczas słuchania ósmego krążka zespołu ze stanu Wirginia. 5 lat przerwy, nowy bębniarz, napięta sytuacja w USA i na świecie, a Baranek nie jest w stanie wykrzesać z siebie choćby minimum pasji. Każdy numer to zlepek tych samych patentów, które ogrywają od czasu Sacrament. Oczywiście, podobnie było na dwóch poprzednich albumach, ale na obu znajdowało się po 3-5 piosenek, o których można powiedzieć, że są ciekawe, albo chociaż mają w sobie ogień, pozwalający przymknąć oko na brak inwencji. Tutaj każdy numer jest boleśnie przewidywalny i nudny, nawet Jamey Jasta i Chuck Billy w roli gości nie pomagają. A najgorsze że to żadna niespodzianka, bo ta porażka wisiała w powietrzu od paru lat. Tak więc friendship ended with LoG, ale kto zostanie nowym przyjacielem? Jeśli macie propozycje, zapraszam do komentarzy.
MAG: MAG
Nigdy nie byłem fanem doom metalu. Słyszałem kilka najważniejszych dla tego gatunku płyt i nic. Nuda i zniechęcenie. A tu proszę. Rok 2020, zespół z Torunia, bez nazwisk z “dużych” zespołów metalowych, wydaje w jakiejś anonimowej wytwórni płytę, której nie nagrywał zgodnie z trendami w Satanic Audio, ani u braci Wiesławskich. I ta właśnie płyta zdewastowała mnie. Piosenki mimo długości porywają. Brudna produkcja, ciężkie riffy i linie wokalne, które wkręcają się w mózg jak wiertarka sąsiada w ścianę. W ogóle nie wiem czy tylko ja tak mam, ale te śpiewy kojarzą mi się z nazwiskami klasycznej polskiej muzyki rockowej, takimi jak Klenczon czy Niemen. Kto by się spodziewał, że to tak cudownie zażre z doom metalowym podkładem?
Mrs. Piss: Self-Surgery
Czesia Wilczyńska połączyła siły z multiinstrumentalistką Jess Gowrie i razem nagrały 18 minut odpychającej muzyki, której nie potrafię zaszufladkować. Jest gruz w średnich tempach, śpiew, wrzaski i mnóstwo przesteru. Brzmi ciekawie ale bardzo brakuje dobrych kompozycji.
Paradise Lost: Obsidian
U Anglików bez zmian. Trzeci raz z rzędu bardzo podobnie brzmiąca płyta, ale nikomu to nie przeszkadza, bo panowie opracowali patent na granie takiej muzyki. Tym razem trochę mniej hitów, ale i tak słucha się całkiem przyjemnie.
Run the Jewels: RTJ4
Najlepszy krążek od czasu debiutu, a może i w ogóle. Po raz kolejny świetnie łączą mądre, zaangażowane teksty (tym razem prawie bez motywów humorystycznych) z kapitalnymi podkładami, które chyba nigdy nie wpadały tak elegancko w ucho.
Thou: Blessings of the Highest Order
Mniej znane piosenki Nirvany w wersji sludge metalowej. Z jednej strony spoko, bo piosenki Kurta trudno zepsuć, z drugiej przypomina mi się ten zjebany Włoch, grający wszystkie możliwe hity po metalowemu. Tak jak u niego, tak i tutaj wszystko jest na jedno kopyto i po 2-3 numerach mam już dość. Tyle dobrego, że po Thou można spodziewać się, że za parę miesięcy wrócą z jakąś fajną płytą z własną muzą. Pozostaje czekać.
The Weeknd: After Hours
Ta płyta to kolejny dowód na to jak świetne są serwisy streamingowe. Możemy sobie dziś przesłuchać każde wydawnictwo od pierwszej do ostatniej nutki i następnie podjąć decyzję, czy chcemy je zakupić, czy nie. Jakieś 20 lat temu stacje radiowe zachęciłyby mnie do kupna kapitalnym singlem “Blinding Lights” i potem zostałbym jak frajer z jednym bangerem i trzynastoma, nudnymi jak flaki, pościelówami w stylu lat 80tych. Gówno ojsrane i fałszywa reklama! A kysz!
The Weeknd? To ci od „Ona tańczy dla mnie”? 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Tak.
PolubieniePolubienie