
Piłka meczowa:
Temple of Void: The World That Was
Kapitalny krążek z gatunku death/doom. Poza dobrze napisanymi piosenkami i ciężarem, największą zaletą tego wydawnictwa są poza gatunkowe smaczki, dodane z wielkim wyczucie smaku, bez wjeżdżania w patos i taniość. Chodzi mi przede wszystkim o melodie, mocno wzorowane na zagrywkach Paradise Lost i Alice in Chains, ale również o robiące niepokojący klimat klawisze w tle. Wszystko to razem tworzy porywający kawał muzyki, do którego z pewnością będę jeszcze wracał.
Calligram: The Eye is the First Circle
W ostatnich czasach modne stało się wytwarzanie atmosfery dusznej i strasznej, poprzez zagęszczenie dźwięków z pogranicza black i death metalu. Multinarodowy kwintet Calligram dodaje do tego miksu crust, dzięki czemu ich twórczość zyskuje na chamstwie i dynamice. I kiedy udaje im się to wszystko sprawnie pospinać, mamy do czynienia z niesamowitą muzyką. Niestety, takich dobrych momentów jest tu za mało, a za dużo przeciętności. Mam nadzieję, że ich drugi krążek okaże się bardziej spójny, ale i tak dostajemy tu obiecujący debiut.
Caustic Wound: Death Posture
Przeciętny deathgrind, który jednym uchem wpada, a drugim wypada.
Dool: Summerland
Bardzo fajny pogrobowiec The Devil’s Blood. Mniej tu magicznego klimatu i psychodelii, więcej gotycko-rockowej przebojowości. Produkt końcowy to zbiór fajnych i bardzo fajnych piosenek, które są na tyle dobrze napisane, że nie tylko wpadają szybko w ucho, ale i chce się do nich wracać w kółko.
Insect Ark: The Vanishing
Instrumentalny, atmosferyczny sludge metal, mocno kojarzący się z Cult of Luna. Co ja mówię, to brzmi totalnie jak piosenki Szwedów, do których nie dograno jeszcze śpiewu. I choć muzyka na The Vanishing jest zrobiona profesjonalnie, to po co marnować czas na kopie, skoro można słuchać oryginału?
Irist: Order of the Mind
Gdyby na muzyce metalowej dało się robić hajs, byłbym przekonany, że to właśnie taki projekt zarobkowy, założony przez sprawnych instrumentalistów, którzy umieją grać, ale nie bardzo mają cokolwiek do przekazania. Biorą więc brzmienie i styl z bezpiecznego metalu środka (czyt. Trivium i Sylosis), dorzucają parę riffów od Gojiry, którą usłyszeli przypadkowo na jakimś objazdowym feście w USA i jazda. Ich debiutancka płyta po pierwsze nie ma w sobie nic oryginalnego, a po drugie nie wywołuje żadnych emocji. Skoro więc nie dla pieniędzy, doprawdy nie wiem, po co ten zespół istnieje.
Joe Satriani: Shapeshifting
Ostatni krążek popularnego Satcha, który wpadł mi w ręce to Unstoppable Momentum z 2013. Przez te 7 lat w jego twórczości nie zaszły żadne zmiany i to jest ciągle ta sama muzyka- prosty roczek, okraszony imponującymi popisami gitarowymi. Fakt, że ten brak rozwoju zupełnie mnie nie odrzuca, można chyba przypisać jedynie mojej nostalgii. Muzyka łysego wirtuoza przez swoją przewidywalność i swojskość, jest dla mnie jak ciepły kocyk i kubek czarnej herbaty. Niech za oknem szaleją Covid, brzydka pogoda i narodowcy- ja odpalam Shapeshifting i do czasów studiów, kiedy to bezskutecznie próbowałem nauczyć się grać “Satch Boogie” na gitarze.
Jonathan Hultén: Chants from Another Place
Nienawidzę folku. Niezależnie, czy grają go śmieszko-metalowcy, czy gitarzysta wspaniałego skądinąd Tribulation. Tego drugiego przypadku chyba nawet bardziej, bo w pierwszym przypadku wiem, na co się piszę, a tu liczyłem na coś co mnie zaintryguje choćby klimatem. Ale nie. Solowa płyta Jonathana to może nie totalny jarmark średniowieczny, ale taki w wersji dla wegan. Utwory są mdłe i nudne jak hummus bez czosnku, a brzmienie delikatne jak silken tofu. Słucham utworu za utworem, może coś jeszcze złapie mnie za ryj i każe przeprosić, jednak do końca pozostaje bez zmian. Rzecz ohydna, z którą nie chcę mieć nigdy więcej kontaktu.
King Dude: Full Virgo Moon
Dziwna jest to płyta- mimo, że ma sporo niezłych piosenek, na czele z “Make Me Blind”, to słuchanie jej bardzo męczy. Może dlatego, że wszystkie utwory są bardzo podobne do siebie? Brak tu próbowania innych gatunków, jak to miało miejsce na poprzednim albumie, wszystko leci na prostych, akustycznych aranżach. Z drugiej jednak strony, dowolny utwór z FVM puszczony osobno daje radość. Ogólnie więc nieśmiało polecam, ale w małych dawkach.
Not My God: Not My God
Projekt byłego członka Marilyn Manson, Tima Skolda, który mimo rozstania z formacją dalej chciał grać taką samą muzykę tylko bez gitar. W rezultacie dźwięki to coś z pogranicza MM i NIN, a śpiew, image i teksty (gierki słowne!) to czysty Brian Warner. Początek nawet niezły, ale tak od jednej trzeci robi się coraz bardziej monotonnie i męcząco.
Oranssi Pazuzu: Mestarin kynsi
Trans, gęsto kładzione gitary, sample, partie wściekłe i spokojne, mrok. To części składowe piątej płyty Finów. Trudno to wszystko przyswoić za pierwszym razem, ale warto próbować raz po raz, jeszcze i jeszcze. W pewnym momencie na pełnym skupieniu wyruszycie z “Ilmestys”, by po 50 minutach osiągnąć szczyt z “Taivaan portti”. I poczujecie wtedy wielkie zmęczenie, ale i szczęście. Bo to trudna, ale i dobra płyta.
Perdition Temple: Sacraments of Descension
Old-schoolowy death metal, mocno w klimatach Deicide i Suffocation. Fani cierpiący na niedostatek takiego grania powinni sprawdzić, bo jest to rzetelnie zagrana muza, ale reszta może sobie spokojnie podarować- rzetelność spoko, ale w obecnych czasach nadpodaży zdecydowanie za mało.
Puta Volcano: AMMA
Bardzo ciekawa muzyka, która brzmi jak uproszczony Tool pomieszany z alternatywnym metalem (głównie chodzi o Mastodon i post-grunge). Piosenki są krótsze, bardziej tradycyjne pod względem struktury, ale partie bębnów i wiele riffów (uwierzyłbym, że taki “Black Box” to odrzut z sesji do Aenimy) są wyraźnie zapożyczone od zespołu Maynarda. A propos wokalistów, to tu mamy do czynienia z największą słabością Puty Volcano i to z dwóch powodów. Po pierwsze, głos Anny Papathanasiou nie podoba mi się. Typiara umie śpiewać, ale jej barwa w ogóle mi nie podchodzi. Po drugie, brak tu wpadających w ucho melodii, które zostawałyby ze słuchaczem- kiedy riffy są ciekawsze od czystych wokali, to jest to spory problem. Mimo wszystko zachęcam do zapoznania się z AMMĄ– a nuż Wam ten głos się spodoba. Bo reszta jest naprawdę fajna.
Testament: Titans of Creation
Testament nagrywa płytę Testament, czyli po raz trzeci z rzędu Amerykanie produkują taki sam album. Piosenki, brzmienie i wykonanie jest tak podobne, że zupełnie nie potrafię odróżnić numerów z Titans… od Dark Roots… i Brotherhood of the Snake. Nawet to “of” w tytule takie samo. Zero poszukiwań, eksperymentów, a przez to zero ekscytacji po mojej stronie.
Thanatos: Violent Death Rituals
“Pierwszy zespół grający ekstremalny metal w Holandii” głosi notka biograficzna na Metal Archives. Po ich najnowszym krążku, siódmym w 36 letniej historii, w ogóle nie słychać upływu czasu. Ich thrash/death tętni życiem i agresją intensywniej niż wydawnictwa wielu młodszych i bardziej popularnych grup z tego gatunku.
Traveler: Termination Shock
Kanadyjczycy musieli przeczytać moją recenzję ich debiutu, bo pozbyli się większości tego nieznośnego sera i patosu, które psuły mi odbiór tamtej płyty. Termination Shock to ciągle tradycyjny heavy metal i proste, ale bardzo chwytliwe numery. Płyta z pogranicza starej Metalliki i pierwszych płyt Ironów z Dickinsonem. Bardzo spoko.
Warbringer: Weapons of Tomorrow
Sympatyczny thrash z USA. Solidne, zróżnicowane piosenki, zawodowe wykonanie i produkcja. Jednak przy prawdziwym zatrzęsieniu wydawnictw z tego stylu, bardzo łatwo znaleźć ciekawsze propozycje.
Skomentuj