Nie wiem, jak Wy, ale ja mam coś takiego, że nie mogę patrzeć na zęby, które są poza buzią. Np leżą wybite na ziemi, albo nawet są w buzi, ale coś im się robi. Odczuwam wtedy dyskomfort tak silny, że robi mi się słabo. Podobnie mam z oczami, ale nie aż tak mocno. To uczucie przypomniało mi się, gdy zobaczyłem okładkę Errorzone, która przedstawia jakiś zabieg na gałce ocznej. Sądzę, że dla wielu fanów tradycyjnego ciężkiego grania kontakt z muzyką Vein wywoła podobne odczucia.
Podobnie jednak jak w przypadku Code Orange, muzyka tu zawarta wierzga we wszystkich kierunkach. Mamy tu groove metal w stylu późnej Sepultury, elektronikę kojarzącą się z Prodigy, delikatny alternatywny metal i nawet trochę riffów pożyczonych od Korna. Taki rozstrzał stylistyczny o dziwo nie psuje spójności krążka, a dodatkowo zapewnia brak nudy. I to działa nawet w obrębie pojedynczych numerów. Np weźmy sobie “Doomtech”, który zaczyna się trochę jak coś z katalogu Dillinger Escape Plan, by w połowie przepotwarzyć się w hołd dla Deftones w spokojnym wydaniu, a ostatecznie przywalić breakdownem znanym z płyt Hatebreed. I w jakiś magiczny sposób taka mieszanka działa. I w zasadzie można taki osąd rozciągnąć na całą płytę. Tym bardziej, jest ona mocna nie tylko ze względu na ciekawe kompozycje, ale może przede wszystkich na niesamowitą intensywność. Gdy wjeżdża taki np. “End Eternal” aż się chce chwycić monitor i zacząć nakurwiać nim o głowę nielubianego współpracownika.
Na chwilę obecną nie wiem jeszcze, czy Errorzone jest tak dobra jak Forever wspomnianych już Code Orange, tym bardziej, że każde kolejne przesłuchanie odsłania nowe aspekty tej muzyki, ale już w tej chwili mogę powiedzieć, że to bardzo dobra płyta.
Skomentuj