Na kolejną odsłonę popularnego “Blitzu” szedłem zachęcony lekturą Wojny Totalnej oraz tak mglistymi jak pozytywnymi wspomnieniami z jedynego do tej pory koncertu Vader który widziałem, kiedy to supportowali Metallikę w Chorzowie 10 lat temu.
Calm Hatchery
W roli otwieracza wystąpił białostocki kwintet i z jakiegoś powodu przypasował publiczności. Może to kwestia ruchliwego frontmana, który wyglądał jak miniaturka Russella Branda i ciągle machał drobnymi rączkami albo sadził susy, tudzież gibał się jak przysłowiowy rezus. Tak czy owak, ewidentnie dawał z siebie wszystko i jestem w stanie to docenić. Nie potrafię jednak docenić muzyki zagranej przez zespół tego wieczora. Mimo, że nagłośnienie było przyzwoicie ustawione przez znanego i lubianego Maltę, z głośników dobiegał straszny bałagan, który za nic nie chciał ułożyć się w słuchalne piosenki. Przed chwilą puściłem sobie ich płytę z zeszłego roku i wrażenia miałem podobne. Po 10 minutach występu dałem sobie spokój.
Vesania
Czyli zespół Oriona z ze znanego i lubianego Behemotha. Zacznę od strony wizualnej. Scena przed ich show została przystrojona stylowymi gadżetami a’la koniec XIX wieku (strzelam tutaj, bo nie znam się): lampą, lustrem i komódką. Każdy z muzyków miał indywidualny czarny kostium i biało-czarny makijaż- np. lider miał na twarzy biały prostokąt kojarzący się z Wesem Borlandem, a największe wrażenie robił basista ozdobiony malunkiem czaszki, ubrany w strój oficera Wehrmachtu. Co do muzyki, to byłem pozytywnie zaskoczony. Twórczość studyjna Vesanii trochę mnie odpycha zbytnią awangardowością w stylu Arcturus, jednak odegrana ze sceny zyskuje na ciężarze, mroku i potędze. Nie potrafiłbym tych dźwięków zaszufladkować, ale podobało mi się i godzina ich koncertu upłynęła szybko i przyjemnie.
Przed występem głównej gwiazdy doszło do takiej sytuacji: moi młodsi koledzy zostali zatrzymani przy szatni przez dwóch, potężnie zbudowanych, Strażników Czystości Metalu (TM), którzy tłumaczyli im, jak powinno się wyglądać na koncertach metalowych. Kiedy podszedłem, omawiali właśnie kwestię zarostu:
SCM: No i musisz zapuścić długie włosy, bo krótkie są dla pedałów! I brodę kurwa zapuść! (do mnie) Weź, dotknij mojej brody, kurwa!
Ja: Nie.
Kolega: Ja dotknę! No, niezła broda. Co robisz że masz taką gęstą brodę?
SCM: Rucham pedałów!
Ja: No to musiałeś ich sporo wyruchać.
Udał, że nie słyszał.
Swoją drogą, ciekawe czy to ci sami panowie pobili potem pod sceną jakiegoś chłopaka, który nie chciał ustąpić im miejsca przy barierkach? Jak by nie było, koleś wylądował na pogotowiu ze złamanym nosem.
Vader:
Odrobinę po 21:15 zabrzmiało intro bohaterów wieczoru. Scena już była przygotowana: wielka flaga z tyłu, centrale perkusji i wzmacniacze- wszystko pokryte grafiką z okładki singla “Go to Hell” i wyglądało bardzo fajnie. Sama perkusja była ustawiona na sporym podwyższeniu, dzięki czemu dobrze widoczne były popisy Jamesa Stewarta. Coś tam chłopak umie. Oprawę wzbogacały efekty pirotechniczne- z przodu sceny i ze wzmacniaczy buchały płomienie, a w pewnym momencie wszyscy trzej gitarzyści wystrzelili z gryfów snopami iskier w publiczność.
Podobnie jak w scenografii, tak i w setliście dominowały rzeczy pochodzące z płyty Tibi et Igni (w tym mój ulubiony “The End” na koniec pierwszego bisu). Oprócz tego były obowiązkowe klasyki: “Dark Age”, “Wings” czy nie dawno odświeżony “Necropolis” na sam koniec, oraz kilka piosenek z najlepszej moim zdaniem płyty olsztynian Welcome to the Morbid Reich. Wszystko zostało odegrane nadzwyczaj sprawnie (jeszcze raz propsy dla perkusisty) i publiczność dała się łatwo porwać przez machinę wojenną Petera. Dla mnie jednak twórczość Vadera jest zbyt monotonna i gdyby nie zapowiedzi miałbym problemy z rozróżnieniem poszczególnych utworów. Podsumowując, cały występ (trwający ok. 75 minut) minął bezboleśnie, ale jakichś nadzwyczajnych emocji nie wzbudził.
obrazki wzięte zostały z fesjbukowej strony zespołu Vader.
Skomentuj