Anathema: Distant Satelites
Od czasów liceum i płyty Silent Enigma mam słabość do tych płaczliwych marud, ale tutaj ostro już przynudzili. Niby wprowadzili jakieś takie trip-hopowe beaty gdzieniegdzie, niby są momenty ładne, ale nie ma piosenek.
Bongripper: Miserable
Ponad godzina doomnego sludge’u, podzielona na 3 miażdżące ciężarem piosenki. Przez pierwsze 10-15 minut nawet fajne, ale potem ciężko utrzymać skupienie na tej dość monotonnej muzie.
Dead Congregation: Promulgation of the Fall
Mroczny, ciężki i soczysty death metal. W sumie całkiem spoko, ale brakuje tu zapadających w pamięć piosenek. Nowe słówko: promulgation, czyli szerzenie, obwieszczanie albo promowanie. Czyli cały tytuł oznacza najpewniej Obwieszczenie Upadku.
Entombed A.D.: Back to the Front
Legendy death ‘n’ rolla wracają z dodatkowymi literkami w nazwie i nową, bardzo nudną płytą. Szkoda czasu.
Freddie Gibbs & Madlib: Pińata
Taki tam przeciętny hip-hop. Podkłady w miarę miło bujają, ale rapsy nie wzbudzają żadnych emocji.
Incantation: Dirges of Elyzium
Brudny i wściekły death w dość szybkich tempach. Ogólnie sympatyczna młócka, ale nie ma w niej absolutnie nic wyjątkowego.
Jack White: Lazaretto
Jacku drogi! Pogódź się proszę z Meg i wróćcie do Białych Pasków, bo to co robisz na własną rękę może jest ładne i dziewczętom miękną kolanka, ale brak tu pazura, czegoś ekscytującego, co sprawiałoby, że wracałbym do Lazaretu tak chętnie jak do Słonia.
Mastodon: Once More ‚Round the Sun
Drugie z rzędu wydawnictwo Amerykanów nie układające się w jedną opowieść z centralnym wątkiem, a będące “jedynie” zbiorem piosenek. Piosenek z jednej strony przebojowych i zapadających w pamięć chwytliwymi melodiami, ale również posiadających nieco pokręcone struktury i partie instrumentów poukładane w mozaiki przyprawiające o zawrót głowy przy uważniejszym przesłuchaniu. Szkoda, że na żywo pewnie nie uciągną tych wokali, ale płyta pozostaja znakomita.
Mayhem: Esoteric Warfare
Szaleństwo w głosie Atilli jest dla mnie bardzo pociągające, ale poza tym nigdy nie byłem fanem norweskiej legendy i to wydawnictwo tego nie zmieni. Takie tam black metale, z których nie wychodzą fajne piosenki. Swoją drogą, Ezoteryczna Wojna kojarzy mi się z bójką cygańskich wróżek.
Suicide Silence: You Can’t Stop Me
Mówiąc niedelikatnie: śmierć wokalisty wyszła zespołowi na dobre zarówno pod względem stylistycznym, jak i jakościowym. Amerykanie, zachowując deathcore’owy rdzeń muzyki nietknięty, odeszli od wpływów nu-metalowych w kierunku bardziej grooviastych rejonów (Lamb of God, Pantera itd) co dodało ich twórczości dynamiki. Na pewno pomogło też większe zróżnicowanie temp. Nowy wrzaskun za mikrofonem też robi robotę- jest bardziej wszechstronny od swojego poprzednika. Efektem jest zdecydowanie najlepsza płyta w ich dorobku, dość nierówna, ale posiadająca miejsca wręcz porywające (“Inherit the Crown” czy utwór tytułowy).
Thou: Algiers
Stylistycznie dostajemy to samo co na Heathen, czyli subtelne melodie zakopane pod tonami sludge’owego gruzu. I wszystko fajnie, tylko 100 minut w jednym ciągu takiej, dość monotonnej na dłuższą metę, muzy to zdecydowanie za dużo.
Tombs: Savage Gold
Bardzo fajny i ciekawy black. Trochę melodii, trochę atmosferyczności i odrobina sludge’u. W porównaniu z Path of Totality bardziej zróżnicowane. Słucha się naprawdę przyjemnie.
Wolves in the Throne Room: Celestite
Zdecydowana zmiana stylistyczna jest tu obserwowana. Z atmosferycznych blacków Wilki przeniosły się w rejony bliskie penitencjarnemu Burzum. Czyli w głównej roli oszronione klawisze malujące mroźne pejzaże, z odrobiną doomowo-noise’owych gitar tu i ówdzie. Na szczęście, nie ma tu typowych dla Vikernesa groteskowych melodyjek, ale są momenty zbyt patetyczne, a także sporo dłużyzn, więc nie bardzo chce mi się do tej płyty wracać. Dla fanów soundtracku do “Przybyszów z matplanety”.
Skomentuj