Twoja Stara niedo powstrzymania! Mimo zesłania na dość dalekie południe, do kraju w którymwszyscy mówią jak Arnold Schwarzenegger, nie poddaje się i walczy! Nie wie dokońca o co, ale w ramach tejże walki dotarła na koncert Anathemy w wiedeńskimklubie Viper Room. Jeszcze przed rozpoczęciem imprezy legł w gruzach mit ogermańskiej solidności. Mimo, że na bilecie wjazd był od 19, trzymano nas namrozie do 20. Ok., może nie było mrozu, ale było naprawdę chłodno! Jakby niebyło, takiej obsuwy się nie spodziewałem. O dziwo na wejściu nie było żadnego,za przeproszeniem, trzepania na bramkach, i bez pieszczot ze strony ochrony,trochę, mimo wszystko, zawiedziony, dostałem się do środka. Kilkadziesiątschodów w dół murowanej piwnicy, z gatunku takich, w których Austriacy trzymająswoje córki, i byłem już w głównej sali Viper Roomu. Szczerze mówiąc, niezrobiła jakiegoś dobrego wrażenia. Najpierw bar, po lewej stronie, po prawejstoliki. Przestrzeń ta, nazwijmy ją gastronomiczną, przechodziła wpodsceniczną. Wszystko pod ceglanym sklepieniem w kształcie łuku. I wszystko takiedość małe, trochę większe od poznańskiego U Bazyla. Bardzo dziwnym patentemjest też umieszczenie szatni bezpośrednio za sceną. Żeby oddać kurtkę trzebabyło przejść ciasnym korytarzem- z jednej strony ściana, z drugiej wzmacniaczei klawisze. Czegoś takiego jeszczem nie widział. Kolejna różnica międzypolskimi klubami a tym- alkohol sprzedają bezpośrednio w szklanych butelkach.Widać koncept ‘tulipana’ jest w tym kraju zupełnie obcy. Ja po zakupieniuflaszki miejscowego Wieselburgera (przyzwoite) usiadłem na jednej z ustawionychpod ścianami ławek, bo oto do występu przygotowywał się pierwszy artysta tegowieczoru.
Petter Carlsen
Okazało się, żedobrze zrobiłem siadając, bo trudno byłoby mi ustać przez jego 5 piosenek. Byłto jeden z najnudniejszych koncertów na jakich byłem, głównie za sprawą muzyki,bo sam Petter był w miarę sympatyczny, tu podziękowanie dla gwiazdy wieczoru,tam nie śmieszny żarcik, bez szału, ale też bez wstydu. Jednak jego twórczośćjest niemożliwie wręcz nudna. Wyobraźcie sobie najspokojniejsze piosenkiAnathemy z 2-3 ostatnich płyt. Wytnijcie z nich wszystkie instrumenty pozajedną gitarą i puśćcie pod rząd. Nuuuuuuudy! A w sumie szkoda, bo kolo ma dobrygłos, i na gitarce też ciekawe rzeczy mu wychodziły co jakiś czas. Ogólniejednak straszna bryndza. Kolejne piwko dla mnie i już wpycham się bliżej sceny,bo rozstawia się suport numer 2.
The Ocean
Nie mylić zpolskim Oceanem. O tej niemieckiejekipie do tej pory jedynie czytałem pochlebne rzeczy na MetalSucks, ale niedane mi było samemu zapoznać się z ich twórczością. I był to z mojej stronywielki błąd, który naprawiam z wielkim zapałem, nawet pisząc tę relację. Wskrócie- chłopaki dali koncert wieczoru. Ich mieszanka progresywnegostonera/sludge’u i hard core’u, z motywami metalowymi, klasycznymi i jeszczelekko popowymi zmiażdżyła mnie. Ciężko, ostro i ciekawie. Do tego zespół nascenie dawał z siebie wszystko, machając częściami ciała i instrumentami muzycyrobili spore zamieszanie. Pod koniec gigu najpierw basista, a potem wokalistaweszli w publiczność, i z pomiędzy germańskiej rzeszy dokonywali dziełasonicznego zniszczenia. Rewelacja. A skoro już przy publice jesteśmy, to należyjej się tu trochę miejsca, głównie z powodu dziwnego, jak dla mnie zachowania.Otóż, do tej pory, na każdym koncercie rockowym/metalowym na jakim byłem wPolsce, od wielkich stadionów, po małe domy kultury, ludzie zawsze szaleli.Czasem 3-4 osoby, ale zawsze coś się działo. Kurwać, znam kolesi, którzyrozkręcali pogo na pieprzonej Budce Suflera. Poważnie. A tutaj? Wokal drzepapę, gitary zapodają potężne riffy, perka siecze równiutko, a jedyne na cotłum pod sceną jest w stanie się zdobyć, to miarowe headbangowanie. I to też,takie umiarkowane- nie całym ciałem, tylko statecznie, z powagą. Nawetklaskanie przy wolniejszych, rytmicznych fragmentach szło bardzo niemrawo. Nierozumiem czegoś takiego. No, ale na tym chyba polegają różnice kulturowe. Niezmienia to faktu, iż The Ocean pokazał klasę, i jeśli tylko będziecie mieliokazję, uderzajcie na ich koncert.
Anathema
Fanem czwórki zLiverpoolu (no dobra, teraz jest ich sześcioro, ale tak jest śmieszniej) jestemod prawie dziesięciu lat, ale aż do teraz nie mogłem wybrać się na ich koncert.Nawet kiedy w 2004 roku przyjechali do mojego rodzinnego miasta, nieopodalgranicy z Niemcami, ja musiałem być w Poznaniu. Ale, jak to mówią, co sięodwlecze to nie uciecze. Szczęśliwie, w międzyczasie nikt z członków zespołunie umarł, a cały skład, pomimo pewnych perturbacji nie tylko przetrwał, ale ido tej pory prężnie działa, m.in. wydając w tym roku kolejną, całkiem udanapłytę. Pisząc prościej: długo czekałem na zobaczenie Anglików na żywo i byłemcałą sprawą podekscytowany. Zaczęło się cudownie, od Deep, z kultowego albumu Judgement. Band, w składzie braciaCavanagh (Vincent, Danny i Jamie), John Douglas za perkusją i Les Smith przyklawiszach. Do tego, później dołączała jeszcze podczas kilku kawałków na wokaluLee Douglas, którą można usłyszeć m.in. w tytułowym numerze na płycie A NaturalDisaster. Po Deep, Pitiless. Cały zespół w dobrej formie i nastroju, z czymróżnie w przeszłości podobno bywało. Najbardziej energiczny był tamtegowieczoru basista Jamie, który nawet podtańcowywał sobie czasem, zawszeuśmiechnięty. Numer trzy na set liście to ForgottenHopes i muszę przyznać, przebiegła mi przez głowę wspaniała myśl, że,wzorem wielkich thrashu, zagrają swoje najlepsze chyba dzieło w całości. Mojenadzieje zostały szybko rozwiane, bowiem następny w kolejce był Closer, zprzetworzonymi wokalami Vincenta (talk box?), a potem wspomniana wyżej, piękna A Natural Disaster, z Lee Douglas w roligłównej. Wszystko jak na razie super, lekki ból gardła potwierdza mojąznajomość wszystkich tekstów, tylko czemu nie grają nic z nowej płyty- w końcuta trasa chyba ją promuje… No i niestety, pomyślałem to w bardzo złą godzinę,bo właśnie wtedy Vincent powiedział: „Przygotowaliśmy dla Was cośspecjalnego. Zagramy dla Was naszą najnowszą płytę w całości”. Jakzapowiedzieli tak zrobili i to dla mnie sprawiło, że ich koncert mogę ocenićjako, co najwyżej, niezły. Otóż jakkolwiek album We’re Here Because We’re Here, nie licząc głupiego tytułu, jestok., to jednak nie jest wystarczająco dobry jako całość by grać go od początkudo końca na żywo. Zdecydowanie są tam świetne momenty, jak np. otwierający ThinAir czy też Summernight Horizon, ale reszta jest trochę usypiająca, co położyłoten występ. Kurwać, a początek był tak dobry! Na dobitkę, ostatnią część występu rozpoczęło solowe wykonanie nudnegoAre You There przez Danny’ego. Szczerze mówiąc, w tamtej chwili chciałem jużsobie iść, ale dałem chłopakom szansę, w końcu znam ich nie od dziś. No itrochę odkupili swe winy grając materiał z Alternative4- Fragile Dreams, Empty i Lost Control, przerywając to Flying zprzedostatniego krążka. I wtedy, organizator koncertu kazał zespołowi sięzwijać, bo, z tego co zrozumiałem, o 24 zaczyna się w Austrii ścisła ciszanocna. To nie jest super kraj, powiem Wam. Wracając do muzyki, to muszęprzyznać, że jestem jednak rozczarowany. Nie tylko tym, że musiałem przesłuchaćcałą najnowszą płytę, ale też faktem, że kompletnie pominięto moje dwieukochane płyty: Silent Enigma i A Fine Day to Exit. A na zupełny skandalzakrawa brak One Last Goodbye. No, ale załóżmy, że mieli to zagrać jakoostatnią piosenkę, a czas nie pozwolił. Jeśli chodzi o plusy, to wypadałobywspomnieć o dobrym nagłośnieniu i formie poszczególnych muzyków. No i o tym, żegrali ponad 2 godziny. Jednak spieprzonej set listy nie mogę im wybaczyć. Obynastępnym razem było lepiej.
Gdy po ostatnimkawałku muzycy zeszli ze sceny, chytrze się ustawiłem i byłem jednym zpierwszych przy szatni, po drodze dziękując Jamiemu za koncert (nie sądzę, żebymiał cokolwiek wspólnego z układaniem programu na wieczór). Kurtkę podawał mi…ten sam Jamie, gdyż wraz z Lee postanowili wspomóc w pracy panią szatniarkę.Już ubrany ruszyłem pędem na zimne ulice Wiednia, gdyż tutejsze metro kończykursy 30 minut po północy. Fartem zdążyłem na ostatni pociąg do domu.
Dla ciekawych,bilet kosztował w przedsprzedaży 22 euro, 25 w dniu koncertu, a piwo 3,5.Szatnia 1, a toaleta bezpłatna. Więcej cen nie pamiętam.
ps. na koniec, jeden z numerów, którego mi w tamtą środę brakowało.
Skomentuj