
„Minioną dekadę raczej ciężko podsumować dziesięcioma konkretnymi tytułami. Takie wybory są z reguły pozbawione szerszego kontekstu i wątpię w ich sens. Znacznie przydatniej i po prostu sprawiedliwiej systematyzować sobie ten, jakby nie było, dość długi czas przez pryzmat konkretnych zjawisk, a takimi fenomenami same w sobie są pewne zespoły. W ciągu tych dziesięciu lat zdarzyło się takich fenomenów parę. Większość oczywiście mniej lub bardziej chujowych, natomiast i tak dość sporo zdecydowanie fajnych rzeczy dało o sobie znać. Stąd właśnie moja decyzja, by w wypadku niektórych bandów wyróżnić znacznie więcej niż tylko jedną płytę. Kolejność plus minus chronologiczna.
CONVERGE – „Jane Doe”, „You Fail Me”, „No Heroes” i „Axe to Fall”. Wszystkie z nich za niczym nieskrępowane szaleństwo, spazmatyczne wybuchy wściekłości, nieustanny rozwój i udowodnienie, że nieład naprawdę może być twórczy. Zdecydowani zwycięzcy.
SUNRISE – „Child of Eternity”, „Still Walking With the Fire” i „Traces to Nowhere”. Absolutny fenomen na polskiej i europejskiej scenie. W dużej mierze dzięki nim jestem dziś taki, jaki jestem, myślę to, co myślę i chodzę na takie a nie inne koncerty. Kiedy jakoś na początku dziesięciolecia usłyszałem tę przedobrą załogę, zwariowałem – kurewsko surowe metalowe brzmienie (wpierw mocno śmierdzące Goeteborgiem i Carcassem, a później sztokholmskim chamem) i bez wątpienia odważne, nietuzinkowe przesłanie. Po tym, gdy wzorem wielu warszawskich kapel poszli w 2005 r. w rozsypkę scena hc nigdy nie będzie już takim samym miejscem.
ENTOMBED – „Morning Star”. Dla szczyla, któremu pojęcie „szwedzki death metal” kojarzyło się przez większą część lat nastoletnich głównie z Göteborgiem i przyległymi wiochami, zetknięcie z twórczością Ento gdzieś pod koniec lat 90-tych był lekkim szokiem. Po tym, gdy wyprowadzono mnie z błędu, łykałem każdą płytę tego zacnego hordu. „Morning Star” był zdecydowanie jedną z mocniejszych pozycji początku XXI wieku. Rock’n’roll zlewający się w jeden rzyg z death metalem, niechlujne brzmienie i masa czarnego humoru.
HEAVEN SHALL BURN – „Whatever It May Take” oraz „Iconoclast”. Pierwszy z nich wprowadził zupełnie świeżą jakość w ekstremalną estetykę, drugi konsekwentnie podtrzymuje to młodzieńcze zaangażowanie pomimo kilku nowych elementów. Brawa za wytrwałość, determinację i nieuleganie głupawym trendom.
THE HELLACOPTERS – „By the Grace of God” i „Head Off”. Byli Entombed, nie mogło więc i zabraknąć odszczepieńczego bandu Nicke Anderssona. Nigdy nie przypuszczałem, że taki z pozoru zwykły, do bólu vintage’owy rock’n’roll będzie w stanie wprawić me biodra w ruch. Ano w tym właśnie jednak tkwi cały myk, że ten do bólu vintage’owy rock’n’roll jest zwykły tylko z pozoru.
SHAI HULUD – „That Within Blood Ill-Tempered”. W momencie, gdy metalcore stopniowo sam pozbawiał się oryginalności i inteligencji, a zespoły z San Diego i innych wątpliwie brzmiących miejscowości próbowały oszukać wszystkich naokoło (a przede wszystkim same siebie), że są ze Szwecji, protoplaści tego muzycznego dziwoląga nie szli bynajmniej na łatwiznę. „That Within Blood Ill-Tempered” zawiera muzykę trudną i zaraźliwie melodyjną zarazem, przystępną pomimo swego zagmatwania, ambitną, ale nie przeprodukowaną. Przede wszystkim zaś kumuluje mnóstwo najprawdziwszych emocji, i przez to długo nie daje się zapomnieć.
SENTENCED – „The Cold White Light” i „The Funeral Album”. Bez wątpienia jeden z największych i najbardziej charakterystycznych zespołów z Finlandii, od zawsze szczery w przekazie i po wieczność poruszający. W tej wieczności będzie mi ich cholernie brakowało…
DISFEAR – „Live the Storm”. Niezłe zadatki mieli już na „Misanthropic Generation”, ale to dopiero ten opakowany w czarno-biały, szorstki papier krążek sprawił, że papcie wraz ze skarpetami osunęły mi się z nóg. Dla takich chwil jak te trzydzieści kilka minut słucham punk rocka. Choć to punk rock mocno nasiąkły klasycznym rock’n’rollem i melancholią miejskich rynsztoków kraju Volvo, Saaba oraz Pumy Swede.
WATAIN – „Lawless Darkness”. Moją listę zamyka „Lawless Darkness” Watain. Wprawdzie mógłbym tu jeszcze wskazać przełomową dla blackmetalowców z Uppsali „Sworn to the Dark”, lecz coś każe mi wierzyć, że to właśnie wydany w 2010 roku album zbierze naprawdę okrutne żniwo. Te dziesięć kompozycji zawiera w sobie zarówno mrok, jak i światło. Ohydę i piękno. Brzydotę z jednej, a majestat z drugiej strony. Otruwa na zawsze, ale i koi zmysły. Najgłębsze uznanie należy się za bezkompromisową postawę tego szalonego gangu, stuprocentową wierność ścieżce lewej ręki, bezczelność w stosunku do świata i odwagę. Dzięki tej płycie odzyskałem wiarę w Black Metal”.
Skomentuj