Czyli kolejna porcja skrótowych „recenzji” płyt. Jak się uda i starczy czasu oraz determinacji, w 2013 odejdę od tego systemu, na rzecz tradycyjnych, dłuższych opisów płyt.
7 Horns 7 Eyes: Throes of Absolution – progresywna mieszanka rozmaitych stylów, głównie słychać doomnie powolny death z drobinkami djentu. W miarę, ale tak od połowy zaczyna nużyć.
Acid Drinkers: La Part du Diable – liczyłem na powtórkę ze świetnych Verses of Steel, a dostałem zupełnego przeciętniaka.
As I Lay Dying: Awakened – słabizna. Ostatnie płyta i epka pokazały, że potrafią nagrywać fajny, melodyjny metalcore, tak, że naprawdę porusza. Awakened brzmi zupełnie nijako, jak kolejny produkt wytłoczony wedle zgranych patentów, dla zaspokojenia wytwórni.
Baroness: Yellow & Green – metalu w tym nie ma już wcale, może jakieś resztki sludge’a, ale też niewiele. Jest za to wysmienity rock progresywny z punkowym pazurem i wrzynającymi się w pamięć melodiami.
Be’lakor: Of Breath and Bone – kiczowaty metal progresywany z growlami i melodyjkami w stylu Opeth i polewą z klawiszy. Fuj!
Bison B.C.: Loveless – melodyjny sludge, o silnych właściwościach usypiających.
Black Breath: Sentenced to Life – death ‘n’ roll zahaczający od hard core, a czasem nawet crust. Brudne, chamskie i ogólnie dobre.
Circa Survive: Violent Waves – przyzwoity rock alternatywny z oryginalnie brzmiącym wokalistą. Jeśli przypasowały Wam poprzednie płyty, tutaj nie ma żadnej rewolucji.
Converge: All We Love We Leave Behind – piosenki o miłości w połamanym rytmie hard core’u. Jestę poetą. Ale płyta dobra fhuj.
The Darkness: Hot Cakes – zwykle nienajlepiej świadczy o płycie, jeśli najlepszą piosenką jest cover i tak jest tym razem. “Street Spirit” beks z Radiohead, przerobiony na modłę heavy metalową niszczy, ale reszta jest bardzo przeciętna.
Dawnbringer: Into the Lair of the Sun God – całkiem spoko mix klasycznego heavy i hard rocka. Nie porywa, ale do popołudniowego piwka całkiem spoko.
Deftones: Koi No Yokan – odrobinę żywszy i ostrzejszy od Diamond Eyes, może nie ma tak dobrych piosenek, ale jako całość jest prawie tak samo dobry.
Devin Townsend Project: Epicloud – taki ekstrakt z Devina. Jest tu dużo metalu (w zasadzie każdego, od alternatywnego, przez industrial po deathowe wyziewy), rocka, musicalowej epickości i patosu, a wszystko duszonego w sosie Townsendowego szaleństwa. I takie pogodne jest. Jak Addicted. I też jest tu Anneke. Ogólnie, druga najlepsza płyta DTP.
Down: Down IV pt. 1 – The Purple Ep – Phil już nie ryczy jak z wnętrza piekieł, niektórych górek już nie wyciąga, ale i tak daje radę. Szkoda, że piosenki są takie rozwlekłe jakieś, bo sporo fajnych motywów można tu znaleźć.
Earthship: Iron Chest – bardzo fajny sludge od typa z the Ocean. Są nawiązania do macierzystej formacji, do Mastodon i Baroness, ale bez przesady. Ogólnie bardzo spoko, tylko czasem czyste wokale wkurwiają.
Elvin Bishop: She Puts Me in the Mood – legenda białego blues rocka. Album mi się nie podoba, jest za czysty i za dużo tu różnych trąbek i innego gówna.
Enslaved: RIITIIR – praktycznie to samo co na dwóch poprzednich płytach. Progresywny black z dużo ilością łagodniejszych partii. Ile można wydawać to samo?
Europe: Bag of Bones – Twórcy kultowego “Final Countdown” powracają z bardzo solidną blues-rockową płytą. Dobre piosenki i świetne brzmienie.
The Faceless: Autotheism – progresywny deathcore. Byłby całkiem do zniesienia, gdyby nie te kiczowate złożenia kontrastujących części, np. ultra brutalny break down przechodzący w niemożliwie słodkie chóralne zaśpiewy. Normalnie takie zmiany są spoko, ale w tym przypadku różnice są tak wielkie, że trąci to myszką.
Faust Again: Enfant Terrible – rzetelnie skomponowany i odegrany metalcore prosto z Poznania.
Fear Factory: The Industrialist – kolejna płyta legend industrial metalu. Znowu człowiek kontra maszyna, znowu delikatne partie pomieszane z sieką. Trochę słabsze (brzmieniowo i kompozycyjnie) od świetnego Mechanize, ale da się słuchać.
Gary Clark Jr.: Blak and Blu – Guitar World porównuje go do Jimiego Hendrixa, jak dla mnie znacznie bliżej mu do Lenny’ego Kravitza. Jakby nie było, grać umie, a płyta, na której miesza ze sobą rozmaite gatunki (głównie blues z rockiem i odrobinką funku) jest naprawdę przyjemna w odbiorze.
Gaza: No Absolutes in Human Suffering – wstrętny, brudny sludge’o-hardcore. Jest w tym moc.
Goatwhore: Blood for the Master – solidny death ‘n’ roll. Tak po prostu.
Gojira: L’enfant Sauvage – ma momenty, ale zdecydowanie nudniejsze od dwóch ostatnich wydawnictw Francuzów.
Graveyard: Lights Out – powrót czcicieli klasycznego hard rocka. Tym razem płyta niby spokojniejsza, ale dzieje się na niej nad wyraz dużo. Polecam!
Halestorm: The Strange Case of... – pop rock w stylu Avril Lavigne, z trochę cięższymi gitarami. Pierwsze 2 kawałki są spoko, ale reszta ssie równo, ze szczególnym uwzględnieniem łzawych balladek. I strasznie kuleje pod względem tekstowym.
Ihsahn: Eremita – ciągle jest solidnie i ambitnie, ale brak tej magii, która nie pozwalała oderwać się od After.
Kylesa: From the Vaults. Vol. 1 – odrzuty z sesji bardzo fajnego zespołu. Niestety, wyraźnie słychać, czemu są odrzutami – wszystko tu takie nijakie i nieciekawe.
Lana Del Rey: Born to Die – Pretensjonalne ścierwo.
Nachtmystium: Silencing Machine – koniec z rockowymi czy jazzowymi motywami – został zimny, transowy black, który jednak pochłania słuchacza prawie tak samo jak obie częśc Black Meddle.
Pallbearer: Sorrow and Extinction – znośny, leniwy doom. Szkoda tylko, że wokale takie z dupy, jakby śpiewał przechodzący mutację chłopiec. Po drugiej piosence (z pięciu) zaczyna wkurwiać.
Paradise Lost: Tragic Idol – nigdy mi jakoś specjalnie nie podchodzili, ale ta płyta jest całkiem spoko. Ciągle jednak wolę zeszłoroczną płytę pobocznego projektu gitarzysty Grega Mackintosha, Vallenfyre.
Pig Destroyer: Book Burner – nakurw jest bardziej dziki niż w przypadku Napalm Death, ale “kompozycje” (jeśli w przypadku tych wyziewów można mówić o kompozycji) znacznie ciekawsze i słucha się całkiem przyjemnie. Nie przeszkadza też, że teksty opowiadają ciekawą historię.
Revocation: Teratogenesis – ep-ka z pięcioma porcjami wytrawnego technicznego thrashu. Miazga!
Smashing Pumpkins: Oceania – takie radosne, trochę art rockowe. Bardziej Zwan (poboczny projekt Billy’ego Corgana) niż stare dobre Trzaskające Dynie. Nie porywa, ale jest ok.
Suicidal Angels: Bloodbath – kolejna z pierdyliarda płyt retro-thrashowych. Nudy!
Swans: The Seer – indie pitolenie. Dwie płyty smętnego pierdzenia, ja odpadam w połowie 3. utworu.
Sylosis: Monolith – wstępnie wydaje się, że nie aż tak dobre jak Edge of Earth, ale na pewno zachęca do kolejnych przesłuchań. Ogólnie jest ciężko i ciekawie, lekko thrashowo.
Testament: Dark Roots of Earth – tak dobrego Testamentu nie słyszałem od czasów The New Order. Ciężki, szybki, ale także wyjątkowo różnorodny jak na nich, thrash metal z domieszkami. Najlepszą recenzją niech będzie to, że sprawiłem sobie oryginał.
Steve Vai: The Story of Light – kolejne wydawnictwo wirtuoza gitary. Tym razem całkiem spokojne i przystępne. Po prostu: ładne.
Unsane: Wreck – nie mylić z Unsun. Mieszanka hard core’a, sludge i stoner rocka. Coś w tym jest, ale na dłuższą metę nuży.
Wolfbrigade: Damned – nie wiem jak się nazywa to co grają- w jednym miejscu piszą, że crust, kolega mówi, że d-beat. Dla mnie to taki Moturhead na amfie. Innymi słowy, dość prosty, konkretny napierdol. Bardzo przyjemny dla ucha.
obrazek pochodzi z: http://www.tabsmetal.org
Skomentuj