Kolejny koncert w poznańskim Eskulapie. Fajnie, że takie, całkiem znaczne w świecie metalu, zespoły przyjeżdżają do stolicy Wielkopolski. Od czasu kiedy zakupiłem bilet, doszło do okrojenia składu. Oryginalnie supportem miał być angielski Sylosis, który zobaczyłbym z dziką chęcią, bo tegoroczna płyta miażdży suty. Coś im jednak wypadło, i na biletach i plakatach wylądowali, grający gówniany deathcore, A War From Harlot’s Mouth. Im, na szczęście, też coś wypadło, więc skończyło się na dwóch głównych gwiazdach, bez rozgrzewaczy.
Devin Twonsend Project:
Cały koncert poprzedził długi set (mniej lub bardziej) zabawnych filmikow znanych z youtube, z Techno Vikingiem na czele, przeplatany komentarzami Ziltoida Wszechwiedzącego. Umówmy się, że nie spotkała się ta projekcja z uznaniem bardziej konserwatywnej części widowni (“Kurwa mać! Co to ma być?!”, wypowiedziane tonem osoby, która właśnie weszła do domu i zobaczyła kota urządzającego sobie posłanie i toaletę w czymś co kiedyś było ulubionym garniturem/suknią). Potem było króciutkie intro i na scenę weszła pierwsza z gwiazd wieczoru wraz z zespołem. Powiem Wam, że gdyby ktoś mi powiedział, że Townsend odegrał wszystkie wokale z taśmy – uwierzyłbym. Wszystko było tak perfekcyjnie zaśpiewane, że do tej pory jestem pod wrażeniem. Tym bardziej, że mój ulubiony Kanadyjczyk uskarżał się na chrypkę. Masakra. Brzmienie czasem się trochę rozmazywało, ale przez większą część było dobre, tak jak i gra instrumentalistów.
Co do odegranych utworów, to była pełna przekrojówka przez post-Strappingową twórczość Townsenda, z delikatnym naciskiem na ostatni album Epicloud. Zaczęło się od cudownego “Supercrush!”, a później były m.in. potężny “Kingdom”, przebojowa “Vampira” i “Juular” (oba z teledyskami wyświetlanymi z tyłu sceny), a na zakończenie łagodny “Deep Peace”. Tak jak już wspominałem, wszystko wspaniale wykonanie.
Jednak tym co przesądziło o wyjątkowości tego koncertu, była interakcja Devina z publicznością. Mimo problemów zdrowotnych, było widać, że w klubowym otoczeniu czuje się znacznie lepiej niż rok temu na scenie masowego festiwalu SoniSphere. Przez cały czas uśmiechnięty, strojący dzikie miny i tańczący z gitarą. Przy “Lucky Animals” przekonał prawie całą salę do machania rękami (tzw. “jazz hands”) w zabawny sposób. Raczej nie był to najbardziej metalowy ze wszystkich występów jakie widziałem, ale na pewno należał do nielicznych, podczas trwania których od początku do końca miałem szeroki uśmiech na twarzy.
Fear Factory:
Zdecydowanie bardziej tradycyjny koncert, jak na metalowe standardy. Tu również piosenki praktycznie z całego przebiegu kariery (ze zwyczajowym pominięciem płyt, na których Dino nie grał), trochę dziwiły tylko dwa kawałki z tegorocznego The Industrialist. Słabością tego show był fakt, że, co tu dużo gadać, Amerykanie grają większość rzeczy na jedno kopyto- “karabinowe” riffy Cazaresa i ryk Burtona w zwrotkach, i melodyjne refreny. Spoko w czasie festiwalu, gdzie mają do dyspozycji 45min, ale cały, prawie dwa razy tak długi koncert, trochę zaczynał nużyć. Acz kiedy na zakończenie przyjebali trzema kawałkami ze swojej chyba najlepszej płyty, Demanufacture, to zapomniałem o narzekaniach. Taki “Zero Signal” może być w dowolnym miejscu setu, a i tak zawsze zniszczy publikę. Jednak zajebiste numery same się obronią.
Co wykonania, to mam mieszane uczucia. Spasiony Dino jak najbardziej dawał radę- spacerował uśmiechnięty po całej scenie, wygrywając swoje połamane rytmy, podbijane przez znanego z Chimairy Matta DeVriesa, który w Fabryce Strachu okupuje posadę basisty. Jeśli chodzi o wokale, to Burton bez problemu radził sobie z partiami ryczanymi, jednak czysty śpiew nie dość, że nie do końca mu wychodził, to chyba był trochę przyciszany przez realizatora dźwięku. Na szczęście nadrabiał niezłym kontaktem z publicznością. Zdecydowanie najsłabszym ogniwem był perkusista Mike Heller, nie dość, że zdarzało mu się mylić rytm albo ominąć uderzenia, to przez znaczną część koncertu słychać było głównie jego werbel (co w sumie nie było jego winą, ale co tam). Ogólnie jednak, plusy dodatnie przesłoniły plusy ujemne i bawiłem się bardzo dobrze.
Skomentuj