Ach, cóż to był za rok! Zarówno w muzyce, jak w życiu moim osobistym działo się naprawdę sporo. Coby nie być gołosłownym, parę liczb: pierwszy tytuł magistra, 2 kraje, trzecia stała praca, 4 mieszkania itd. Dziwnym nie jest, że blog ten został odrobinę zaniedbany. Oby to się zmieniło w 2012 – w końcu to podobno ostatni rok ever.
Zacznijmy od rzeczy najmniej przyjemnych, czyli od rozczarowań:
A w zasadzie jak najbardziej spodziewane kolejne kroki w kierunku metki z napisem „kompletna beznadzieja”. Rzecz się tyczy zespołów, do których mam wielki i sentyment, i które dawno, dawno temu wydawały muzykę, której do dziś słucham z przyjemnością. Najpierw Metallica. Płytą Death Magnetic dała fanom nadzieję na to, że jest w stanie jeszcze zrobić coś choćby przyzwoitego, chyba tylko po to, żeby tę nadzieję zdeptać w dwóch aktach. O odrzutach z sesji zebranych na epce Beyond Magnetic, można po prostu powiedzieć, że to słabe piosenki i tyle. Lulu, to już zupełnie inna bajka. Aż brak mi słów, by opisać jak tragiczna jest to płyta. Marnym pocieszeniem jest to, że muzyczne tło do deklamacji Lou Reeda pożałowania godnych wrzasków Hetfielda jest prawie znośne.
Jeśli chodzi o zespół nr 2 czyli Korn, to na pierwsze sygnały, że ojcowie nu metalu chcą zrobić album na którym będą grali dubstep, zareagowałem optymistycznym: „O! Fajnie, że chce im się jeszcze kombinować”. Niestety, rzeczywistość brutalnie zweryfikowała ten pogląd i brutalnie sprowadziła na glebę. Odrobinę bardziej słuchalne od Lulu, ale to pewnie dlatego, że piosenki są o wiele krótsze. Jedynym plusem całej sytuacji jest fakt, że jeżdżąc z Kornem w trasę Ray Luzier, bębniarz bardzo dobry, zarobi kasę, dzięki której będzie mógł robić coś fajnego.
Generalnie całe nakłady obu płyt powinny zostać przetopione na szpitalne baseny – ciągle mniej gówniane niż „muzyka”, którą na tych płytach nagrano.
Ok, żółć wylana, czas na rzeczy przyjemniejsze. Najsampierw hiciory, czyli pojedyncze piosenki, które wpadły mi w ucho (kolejność alfabetyczna):
Black Stone Cherry: Such a Shame – najnowszy krążek prawie zmył z nich hańbę jaką przyniosło im drugie wydawnictwo, a ten kawałek jest jednym z lepszych i dobrze oddaje urok tej Southern rockowej formacji.
Crowbar: Let Me Mourn – najnowsza płyta tekstowo jest świadectwem nawrócenia Kirka Windsteina, na szczęście muzycznie ciągle podąża ścieżką lewej ręki.
Decapitated: Carnival is Forever – chyba cały metalowy światek cieszy się z poworotu Vogga i ekipy, tym bardziej, że na ostatniej płycie większość piosenek nie odbiega znacznie od tytułowego potwora.
Machine Head: Be Still and Know – najnowsza plyta wyszła im bardzo nierówna (te okropne chórki dziecięce…), ale ten numer nie bierze jeńców. Jakby powiedzieli na forum kibice.net „kawalina, która wyrywa z butów!”.
Megadeth: Public Enemy No. 1 – jeśli nie odstraszają Was co bardziej przebojowe utwory MegaŚmierci, kojarzące się z czasami Yothanasii i może Countdown to Extinction, to ten singiel z ostatniej płyty, powinien przypaść Wam do gustu. Czy wspomniałem, że ma małpy w teledysku?
Shining: Förtvivlan, Min Arvedel – świetny melodyjny black, z intrem, które powoduje ciarki nawet po wielu przesłuchaniach.
Steel Panther: 17 Girls in a Row – najlepszy riff tego roku.
The Black Dahlia Murder: Moonlight Equilibrium – nie ma co się rozwodzić – miazga.
No i właściwe podsumowanie:

10. TesseracT: One – razem z Periphery najbardziej „słuchalni” przedstawiciele nurtu djent. Fajne kompozycje, wokale nie przekraczające granicy kiczu, a także wprawni instrumentaliści, którzy nie przypominają na każdym kroku o swoich umiejętnośći niepotrzebnymi popisami.
Przykładowa piosenka: Sunrise.

9. Defeater: Empty Days and Sleepless Nights – post hardcore pomieszany z alternatywnym rockiem – całość porywająca. Pierwsze skojarzenie to At the Drive-In, ale na tej płycie o wiele więcej mamy chwytliwych melodii.
Przykładowa piosenka: Waves Crush, Clouds Roll.

8. In Twilight’s Embrace: Slaves to Martyrdom – brutalny, acz nie pozbawiony chwytliwych motywów, melodyjny death metal. Poza surową, ale klarowną produkcją, najbardziej podoba mi się wielowymiarowość większości numerów – warto przysłuchać się, co robią w danej chwili poszczególne instrumenty i jak fajnie składa się to w całość.
Przykładowa piosenka: Wintersun.

7. Chimaira: The Age of Hell – przed nagraniem albumu, który najpewniej będzie łabędzim śpiewem zespołu, chłopaki musieli słuchać bardzo dużo ostatniej płyty Alice in Chains. Poza elementami typowymi dla sekstetu z Ohio, sporo tu typowych dla Alicji melodii i harmonii wokalnych, które fajnie wzbogacają potężny groove metal Chimery.
Przykładowa piosenka: Year of the Snake.

6. Mastodon: The Hunter – z krainy rocka progresywnego z Crack the Skye, Mastodont obrał azymut na krainę bardziej klasycznych brzmień, kojarzących się z Thin Lizzy i bardziej psychodelicznymi odjazdami Black Sabbath, ale ciągle słychać z kim mamy do czynienia. Piosenki, mimo, iż wydają się proste i łatwo wpadają w ucho, są przebogate jeśli chodzi o strukturę i kompozycję i potrzeba trochę czasu, żeby je w pełni docenić.
Przykładowa piosenka: Curl of the Burl.

5. Lazarus A.D.: Black Rivers Flow – mnóstwo ludzi na to psioczy, ale mnie podoba się, że zespół odszedł od tradycyjnego thrashu (którego renesans wydaje się kończyć), dodając do swojej muzyki elementy groove’u i partie bardziej wpadające w ucho (ale zdecydowanie nie popowe!). W rezultacie dostaliśmy 9 kopiących dupę, ale również momentami fajnie bujających, metalowych numerów, które może nie są jakoś mega-rzeźnickie, ale naprawdę dobrze napisane i zagrane, a ja z przyjemnością często do tej płyty wracam.
Przykładowa piosenka: Light a City.

4. Anthrax: Worship Music – bez wątpienia największe (pozytywne) zaskoczenie ostatnich lat. Osobiście nigdy za Wąglikiem nie przepadałem, a napływające informacje o przedłużeniu sesji nagraniowej i kolejnych problemach z wokalistami, z których na płycie wylądował mój najmniej lubiany Joey Belladonna, sugerowały spektakularną wtopę. A tymczasem skazani na pożarcie nowojorczycy wysmażyli swietną płytę, moim zdaniem, najlepszą w ich dorobku. Świetne, wpadające w ucho, stojące na granicy thrashu i hard rocka, piosenki, Belladonna nie brzmiący zupełnie jak Belladonna, i a także solidna, nowoczesna produkcja i proszę bardzo – efekt więcej niż zadowalający.
Przykładowa piosenka: Devil You Know.

3. Sylosis: Edge of the Earth – świetny thrash z elementami melo-deathu. Największe wrażenie, poza dobrymi riffami i ciekawymi solówkami, zrobiły na mnie kompozycje – poszczególne utwory składają się z wielu części, które na pierwszy rzut ucha nie powinny do siebie pasować, ale jakoś się to udaje i cały album wchodzi idealnie.
Przykładowa piosenka: Dystopia.

2. Foo Fighters: Wasting Light – dawno nie słyszałem tak dobrej płyty rockowej. Proste, bezpretensjonalne piosenki z punkową energią, przedzielone wyjątkowo fajnymi i nie obciachowymi balladkami. Każdy z 11 kawałków na tym albumie jest naprawdę świetny i ciężko się od tego wydawnictwa uwolnić. Niektórych może zrazić spory pierwiastek popowy, ale biorąc pod uwagę jakość piosenek, myślę, że można przymknąć na to oko.
Przykładowa piosenka: I should have known.

1. Christ Agony: NocturN – zło, mrok i szatan. A konkretniej, majestatycznie wolny, black metal w klimatach ostatnich płyt Celtic Frost i Tryptikon, dodatkowo z pewnymi motywami przywodzącymi na myśl dokonania niejakiego Nihila. Intrygujące kompozycje w połączeniu z wyrzygiwanymi tekstami niszczą i zmuszają by od nowa wciskać „play” na odtwarzaczu. Gdyby tylko wokalista sięgał do angielskiego słownika fonetycznego („in de nejm of de kink!”), NocturN byłby płytą praktycznie bezbłędną.
Przykładowa piosenka: Flames of Several Suns.
Skomentuj