
All Shall Perish: This Is Where It Ends – świetny techniczny deathcore. Ciężki, brutalny i zawierający dokładnie taką dawkę melodii, że ciągle jest przyswajalny. Acz hiszpańsko-języczna wersja jednej z piosenek wydaje się zbyteczna.
Anathema: Falling Deeper – jak usłyszałem jaki koncept stoi za tą płytą (przeróbka starych szatanów na balladki), myślałem, że ich posrało. Ale efekt jest naprawdę dobry, a na pewno bardziej interesujący od Hindsight, gdzie przerobili balladki na balladki.
Architects: The Here and Now – taki sobie post-hard core. Miejscami zdecydowanie zbyt płaczliwy.
Asking Alexandria: Reckless and Relentless – taki typowy deathcore w stylu BOO – nakurw wolnych i ciężkich gitar, a w tle melodyjki z klawiszy+ jakieś szybsze partie+ czyste refreny. Nic ciekawego.
Azarath: Blasphemer’s Maledictions – słucham, słucham i nie wiem czym się ludzie podniecają. Ma dobre momenty, ale dupy nie urywa.
Black Veil Brides: Set the World on Fire – nowocześnie grany glam metal a’la lata 80-te. Szybkie solówki, chóralne zaśpiewy i warstwy makijażu – o dziwo, całkiem niezłe.
Chimaira: The Age if Hell – spore zmiany w stosunku do poprzedniej płyty, przede wszystkim większa melodyjność, plus naprawdę dobre piosenki. Z drugiej strony, jest tu też parę motywów, które zakrawają na auto-plagiat. Ogólnie jednak podoba mi się.
Decapitated: Carnival is Forever – Rozwinięcie konceptów z Organic Hallucinosis. Prawie tak samo dobre.
Deceased: Surreal Overdose – całkiem udany death ‚n’ roll w klimatach Entombed, ale weselsze takie.
Diamond Plate: Generation Why? – nudny jak flaki z olejem thrash.
Disma: Towards the Megalith – ciężki jak życie rybaka i powolny jak Maciek z Klanu death metal. Na dłuższą metę nudny.
Doda: 7 Grzechów Głównych – Kicz i taniość pierwszej wody. Do tego wstawki w języku „elfów” i gwałt na „Ain’t Talking Bout Love” Van Halen. Najlepsze jest Outro, gdzie możemy posłuchać co o „Królowej” ma do powiedzenia najpopularniejsza polska blogerka Sara May. Obie są siebie warte, acz Doda przynajmniej miała „kontakt” z dobrą muzyką.
Dropkick Murphys: Going Out in Style – klasycy mieszania punku z muzyką celtycką. Bardzo średnie.
Fair to Midland: Arrows and Anchors – ciekawy alternatywny metal. Trochę przypomina mi dokonania różnych niemieckich ekip z końca lat 90., ale ogólnie całkiem interesujące, acz mogliby sobie darować co bardziej „przebojowe” zaśpiewy.
Fleshgod Apocalypse: Agony – techniczny thrash/death z symfonicznymi elementami. Chyba właśnie znalazłem najgorszą kombinację w muzyce metalowej. Pomijając, oczywiście, cokolwiek mieszanego z reggae.
Guano Apes: Bel Air – niegdysiejsi „władcy snowbardów” i rockowych dyskotek wracają z naprawdę fajną pop rockową płytę. Do potańczenia w sam raz.
Insomnium: One for Sorrow – nazwa nieadekwatna do prezentowanej muzyki, która skutecznie usypia. Nijaki death ze sporą ilością symfonicznych wsrawek.
L’esprit Du Clan: Chapitre v : drama – weterani metal/deathcore’a z Francji. Fajna, mięsista produkcja, ale poza tym nic szczególnego.
Limp Bizkit: Golden Cobra – muza ta sama co 12 lat temu, debilne teksty i chyba najgorsze solo jakie w życiu słyszałem („Shotgun”). Ale kurwać, nie odrzuca mnie, a wręcz podoba. Zasrany sentyment do czasów licelnych.
Lou Reed & Metallica: Lulu – Metallica nawet się tutaj wybroniła, grając w tle coś, co nazwałbym soundtrackowym stoner metalem, trochę przypominającym Baroness i Kylesę. Od strony wokalnej całkowita porażka. Reed mruczy zupełnie niezależnie od muzyki, a Hetfield udowadnia, że najlepsze lata ma już za sobą. Teksty też takie dość pretensjonalne. Całość asłuchalna.
Luxtorpeda: Luxtorpeda – solidna muza w stylu Queens of the Stone Age, teksty przyzwoite, acz trochę zbyt „kaznodziejskie” jak na mój gust. Ogólnie jest dobrze, ale bez jakiegoś szału.
Megadeth: Th1rt3en – parę nowych numerów, parę odrzutów z dawnych sesji, ale słucha się całkiem przyjemnie.
Nightrage: Insidious – melodyjny death metal bardzo podobny do wczesnych dokonań Arch Enemy, jeszcze za kadencji Johana Liivii. Przyzwoite ale do jakiejś głębszej podniety daleko.
Red Hot Chili Peppers: I’m With You – na ostatnich płytach coraz bardziej podążają ścieżką przyjaznego radiu pop-rocka, tutaj jednak zdarzają się ciekawe momenty, przypominająe trochę bardzo niedocenianą, eksperymentalną One Hot Minute, ale ogólnie wtórne to takie, a Kiedis z płyty na płyty jakoś coraz bardziej mnie wkurwia.
Rise Against: Endgame – nawet przyjemny punk rock. Ale do ichniego „Sufferer and the Witness” sporo brakuje.
Shining: VII: Född förlorare – całkiem wporzo black metal, z gatunku tych spokojniejszych, klimatycznych. Troo kvltowości dodaje temu albumowi fakt, że teksty są po szwedzku.
Sokół i Marysia Starosta: Czysta Brudna Prawda – koneserem hip-hopu zdecydowanie nie jestem, ale ta płyta jest świetna. Rewelacyjne teksty, fajne podkłady. Tylko trochę czasu zajęło mi przyzwyczajenie się do wokali Marysi.
Suicide Silence: The Black Crown – każda płyta tych pionierów death core’u jest odrobinę lepsza od poprzedniej. Ta jest trzecia, jeszcze 4-5 i będą znośni.
Suidakra : Book of Dowth– Niemcy grający w miarę ciężki folk metal na szkocką modłę. O dziwo, nawet znośne, poza partiami w których udzielają się skrzypki. Nie cierpię skrzypek (w metalu)!
Sylosis: Edge of the Earth – solidny progresywny thrash z Wysp Brytyjskich. Jeśli jeszcze tylko popracują nad większą zapadalnością kompozycji w pamięć, będzie świetnie.
TesseracT: One – mój ulubiony album djent (nie licząc, oczywiście, twórczości ojców gatunku, Meshuggah). Niezłe kompozycje i spora dawka melodii. Ogólnie ok.
The Black Dahlia Murder: Ritual – jak zawsze w ich przypadku, bardzo dobre wydawnictwo i jak zawsze jest minimum jedna piosenka, która miażdży suty i targa moszną, w tym przypadku jest „Moonlight Equilibrium”.
The Human Abstract: Digital Veil – przykład djentu przekombinowanego. Numery w sumie nienajgorsze, ale kiedy w każdą „wolną przestrzeń” wpychane jest arpeggio albo jakiś inny popis instrumentalny, zaczyna to trochę irytować.
The Living Fields: Running Out of Daylight – przaśny i nudnawy folk, z lekkim doomowym zacięciem.
Taake: Noregs Vaapen – całkiem niezły byłby to black, gdyby wokalista nie starał się przesadnie by brzmieć mrocznie i groźnie. Użycie banjo w 5. numerze uważam za co najmniej kontrowersyjny pomysł.
Thulcandra: Under a Frozen Sun – solidny melodyjny black metal prosto ze stolicy Bawarii.
Times of Grace: The Hymn of a Broken Man – radosny metalcore od dwóch ojców gatunku. Wtórne i miejscami super słodziakowate. A na domiar złego większość wokali Dutkiewicza jest podkręcana auto-tune’em. Fuj!
Tombs: Path of Totality – „doom”-ny black, trochę przypominający trochę Triptykon. Całkiem, całkiem.
Torchbearer: Death Meditations – symfoniczny black metal w stylu Dimmu Borgir. Jednym uchem wpada, drugim wypada.
Trivium: In Waves – troszkę za popowe jak na mój gust. Wiele, niezbyt dobrego, mówi o tej płycie fakt, iż najlepszą piosenką jest bonus track z God of War III „Shattering the Skies Above.
Unearth: Darkness in the Light – chłopaki dopracowali się przez lata własnego stylu, w ramach którego grali przyjemny, mocno „groove’iasty” metalcore. Na tej płycie postanowili to porzucić i upopowić swoje brzmienie. Pojawiły się czyste zaśpiewy w stylu KsE i harmonie gitarowe a’la ostatnie płyty Machine Head. Całość niestety trąci taniością i skokiem na kasę. Bardzo słabe.
Muszę przesłuchać w końcu „Endgame” Rise’ów. Ale chyba nic nie jest w stanie dogonić „Sufferera” w moim prywatnym rankingu, bo swego czasu na łopatki mnie powalił i pewnie mi smutno będzie, że nowe rzeczy już nie powalają.Pozdrawiam i szanuję!
PolubieniePolubienie
No to co wydali po S&tW jest mocno „takie se”, moim skromnym zdaniem. Muszę w końcu obadać rzeczy, które nagrali wcześniej, bo jeszcze nie miałem okazji. Słyszałaś coś z tego może?
PolubieniePolubienie