
Podróż do Warszawy upłynęła mi na rzeźbie w gównie, czyli pisaniu pracy magisterskiej. Przynajmniej się nie dłużyło. Na miejscu szybko zawiozłem rzeczy do mieszkania koleżanki i udałem się do Parku Sowińskiego. I tutaj popełniłem największy błąd tego dnia, bo w międzyczasie powinienem był wciągnąć coś do żarcia. Niestety, zepsuty przez pozytywne doświadczenia, założyłem, że na pewno na terenie festiwalu da się znaleźć coś do jedzenia. I owszem, był popcorn. Tzn. potem okazało się, że parę metrów dalej było stoisko na którym można było zakupić kiełbę z ogórasem, ale tyle stało tam ludzi, że skapnąłem się jakiś czas później. Tak czy owak, koncert Tides from Nebula spędziłem stojąc z torbą prażonej kukurydzy, jak jakiś amerykański tucznik na seansie filmowym. W ogóle, organizacja spraw około muzycznych stała na bardzo niskim poziomie. Jedynie 3 (trzy!) punkty zakupu piwa na takiej imprezie to jakaś zupełna fikcja.
Rekordziści stali ponad 2 godziny w kolejce po złoty trunek. Kiedy już mnie udało się dotrzeć do lady, kupiłem od razu 10 browarów, z czego 8 dla mniej lub bardziej znajomych ludzi. Działo się to w czasie pierwszego koncertu i już na Kvelertaku byłem znowu trzeźwy. Również lokalizacja festiwalu, choć naprawdę ładna, nastręczała pewnych problemów. Podobno jeden z fanów szukając alternatywnego źródła pożywienia, przez przypadek wyszedł poza teren amfiteatru i tam też pozostał, bo ochrona nie chciała go wpuścić z poworotem.Ostatnia rzecz, która mogła zostać bardziej przemyślana, były godziny występów. W związku z wypadnięciem Kylesy, pozostałe zespoły miały grać dłużej. Tyczyło się to również gwiazdy wieczoru, jednak organizatorzy zapomnieli o ciszy nocnej, przez co Deftones zagrali marne 75 minut.
Szkoda tych wszystkich zaniedbań, bo miejsce festiwalu było jak najbardziej fajne – duży amfiteatr w bardzo ładnym parku. Dobra miejscówka na kontemplację muzyki. A ta była całkiem fajna. Ale po kolei:
Tides from Nebula
Całkiem sympatyczny post-rock/hardcore. Słychać, że chłopaki bardzo lubią Isis, ale nie znaleźli nikogo na miarę Aarona Turnera więc obywają się bez wokali. Może przez to właśnie po jakichś 3 piosenkach dałem sobie spokój. Postaram się obadać ichnie płyty, ale na koncercie na dłuższą metę dość nudne, nawet mimo dość żywiołowego zachowania muzyków na scenie.
Flapjack
Zespół, którego fenomenu nie potrafię pojąć. Wiem, że w Polsce mają status kultowy, a na koncercie ludzie naprawdę dziko szaleli pod sceną, ale dla mnie jest to bardzo słabe. Taki tam sztampowy hardcore. Po 2 piosenkach poszedłem ustawić się w kolejce po piwa, które wypiłem w biegu, coby zdążyć zająć dobrą lokalizację przed setem zespołu
Kvelertak
W porównaniu do ichniej sztuki, którą widziałem ponad pół roku wcześniej w Wiedniu, tym razem Norwegowie wydawali się odrobinę przygaszeni, ale i tak koncert był dobry. Zresztą, z takimi piosenkami trudno, żeby było inaczej. Nawet sceptycy, którzy znaleźli się na płycie, dali się porwać w pogo. Poza tym, wszystko jak w relacji z Austrii – fajna mieszanka rock’n’roll, hardcore’u i black metalu. Do zabawy w sam raz.
Deftones
Gdy Norwegowie się zwinęli, ja umocniłem swoją pozycję przed samym stołem mikserskim, na wprost sceny. W tamtej chwili przez głowę przeleciały mi dwie największe obawy związane z występem ekipy z Sacramento. 1. nagłośnienie- przy muzyce mimo wszystko dość subtelnej, pełnej różnych niuansów i odcieni, dobre ustawienie suwaków to klucz do sukcesu. Tym bardziej, jeśli w grę wchodzi 8-o strunowa gitara. Muszę przyznać, że osobom odpowiedzialnym za tę stronę przedstawienia, wyszło przyzwoicie- z jednej strony słychać było wszystkie instrumenty, z drugiej, gitara była za bardzo przytłumiona, a Chino momentami za słabo słyszalny. A skoro o wokaliście mowa, to z nim wiąże się pkt. 2. widziałem na yt rozmaite nagranie z koncertów Deftones i na większości z nich Moreno był w fatalnej dyspozycji, czasem dodatkowo jeszcze pijany. Tym razem było zupełnie inaczej- za każdym razem kiedy otwierał usta ciary biegły po plecach.
Zarówno czysty śpiew jak i wrzaski wychodziły mu nadzwyczaj dobrze, po prostu rewelacja.
Jeśli chodzi o set listę, to stanowiła prawie kompletny przekrój przez dyskografię zespołu, z zupełnym pominięciem utworów z całkiem niezłego Saturday Night’s Wrist. Ogólnie wybór piosenek był praktycznie bezbłędny z jednym ale. Otóż ponad jedna czwarta z nich pochodziła z bardzo kijowej
debiutanckiej płyty Adrenaline, w tym cały, trzy utworowy bis. Ja wiem, że sentyment itp itd, ale kurwać, ta płyta to czysty numetal i do tego nienajwyższych lotów. Chyba jednak w tej opinii byłem odosobniony, bo publika szalała całkiem ostro przy tych numerach, do tego stopnia, że przy bisach doszło do czegoś, czego nie spodziewałbym się na koncercie Deftones, a mianowicie tzw. ściana śmierci. To ci dopiero! Pomimo tego, koncert bardzo mi się podobał, nawet koszulkę sobie kupiłem z sową.
Najfajniejsze momenty:
– sam początek i przyjebanie gitary w Diamond Eyes;
– My Own Summer – w końcu największy hicior;
– podwójne danie You’ve Seen the Butcher przechodzące w Sextape;
– Passenger – nawet bez Keenana, ta piosenka wymiata.
Setlistę przypominałem sobie z pomocą:
http://www.setlist.fm/setlist/deftones/2011/rock-in-summer-warsaw-poland-5bd0fb64.html
Obrazek z:
http://muzyka.wp.pl/
Szlomo! Niech celebracja zimy będzie doskonała, a kiedy sie spotkamy – padniesz pod stół bez czucia! That I promise ya 😀
PolubieniePolubienie
Niech i tak będzie!
PolubieniePolubienie