Dawno, dawno temu w Ameryce, był sobie fajny zespół W.A.S.P. Pisali całkiem fajne piosenki w stylu stadionowego rocka lat 80-tych, głównie o ruchaniu (m.in. “Fuck Like a Beast”). Przez parę płyt było spoko i dowodzona przez Blackiego Lawlessa ekipa hedonistów podbiła amerykańskie sceny.
Jak wiadomo, zapotrzebowanie na takie granie przeszło wraz z początkiem ostatniej dekady XX wieku i zespół znalazł się na równi pochyłej, z rockowego Olimpu w niebyt. Nie pomagała w tym coraz gorsza jakość wydawanego materiału. Ostatnią powszechnie docenianą płytą był Crimson Idol z 1992 roku. Lawless nie przejmował się zbytnio zmianami w trendach i regularnie wydawał kolejne albumy, przy okazji mieszając w składzie swej grupy. Jednak po płycie Babylon coś w muzyku pękło. Odwiesił gitarę na kołek i skupił na życiu wewnętrznym, co zaowocowało odkryciu (po raz kolejny w jego przypadku) boga. Wzmocniony tym doświadczeniem wrócił do studia i 6 lat po ostatnim krążku nagrał Golgothę.
Przytoczenie powyższej historii jest istotne dla zrozumienia warstwy tekstowej płyty, która obraca się wokół spraw wiary. Wiary w siłę wyższą, dającą siłę w walce z przeciwnościami. O dziwo, mimo to, bardzo mi się podoba! Jakkolwiek zawsze podchodzę do takich (tj manifestujących religijność artysty) wydawnictw jak pies do jeża, to jednak zupełnie nie jestem w stanie oprzeć się niesamowitej chwytliwości tego materiału. Praktycznie każda piosenka jest hitem w stylu gwiazd pokroju Bon Jovi czy Whitesnake. Albo po prostu W.A.S.P. z pierwszych płyt. I to pomimo faktu, iż poszczególne numery są dość długie (tylko dwa mają mniej niż 5 minut!). Poza kompozycjami uwagę zwracają też fajoskie solówki, przypominające dokonania Ritchiego Sambory albo podopiecznych Ozzy’ego.
Tak więc został Blackie Lawless jednym z nielicznych przypadków, kiedy nawrócenie się dało pozytywne rezultaty. Niekoniecznie z intelektualnego punktu widzenia (poczytajcie wywiady z tego roku), ale z artystycznego na pewno. Dobre i to.
Skomentuj