
Drugiego dnia zostałem wygoniony z mojego, zakupionego z Biedronki, namiotu (o nim jeszcze będzie) przez nieznośny wręcz upał. Powodowany uczuciem ogólnej, wstrętnej lepkości i nieświeżości, razem z ziomami wkradłem się do piwnicznej łazienki, należącej do pobliskiego hostelu. Pomimo spartańskich warunków, betonowych ścian i podłóg, oraz latających drzwi, było warto. Żeby nie było, kapaliśmy się osobno, zbereźnicy! Następnie szybkie zakupy w markecie Penny i jazda do fortu, zobaczyć zespół o nazwie…
KYLESA:
,grający taki fajny, bardzo psychodeliczny stoner. Dwaj perkusiści dodają brzmieniu zespołu ciężkości i konkretnego groove’u, aż nogawkami potrząsało. Jednak, na mnie największe wrażenie zrobiła gitarzystka Laura Pleasants. Nie dość, że naprawdę fajnie grała, to jeszcze ryczała tak, że parę razy japę rozdziawiłem. Ekstra. Brzmienie soczyste i przejrzyste. Ogólnie dobry koncert, acz wolałbym obczaić Amerykanów w jakimś klubie, a nie na open-airze, przy pełnym słońcu. Tak czy owak, podsycili moją niecierpliwość względem ich kolejnej płyty, która ma wyjść pod koniec października.
Po Kylesie zrobiliśmy sobie małą przerwę na piwko w pobliskiej mordowni i popołudniową drzemkę, by wraz z nadejściem wieczoru ruszyć na teren festiwalu. Na miejscu czekała mnie dość niemiła niespodzianka w postaci latynoskich nu metalowców z…
ILL NINO:
którzy w międzyczasie wymienili się na miejsca w porządku koncertów z Necrophagist, na których to ostrzyłem sobie zęby. Jedna mierna piosenka wystarczyła, żebym dał sobie spokój.
Szczęśliwie, w tym czasie na stoisku Meet & Greet siedział już Devin Townsend, więc ruszyłem zobaczyć swego idola, po raz pierwszy tamtego wieczora. W międzyczasie na scenie rozstawił się zespół…
CONVERGE:
który uraczył nas bardzo energetycznym setem, skoncentrowanym na ich ubiegłorocznym dziele Axe to Fall. Szczęśliwie panowie, inaczej niż na płytach, przy układaniu setlisty kierowali się czynnikiem przebojowości, dzięki czemu było sporo, jak na nich, numerów z odrobiną melodii. Wyjątkowo dobre brzmienie, chaos dźwiękowy i wizualny (szalejący, chudy wokalista) zaowocowało bardzo pozytywnymi odczuciami po ich sztuce, mimo iż na co dzień nie jestem jakimś mega-fanem ich rytmicznych łamańców.
LOCK UP:
na czele z ryżym Tompą, czyli Tomasem Lindbergiem, znanym m.in. z legendy Szwedzkiej sceny, At the Gates, ruszył zaraz po Amerykanach. Niestety, mieszanka deathu i grindu proponowana przez zespół nie przypadła mi do gustu. Takie tam monotonne napierdalanie.
DEVIN TOWNSEND:
Bez cienia żalu więc udałem się pod scenę Jagermeistera, modląc się, by tym razem dźwiękowcy nie dali znowu dupala, gdyż pod dachem powiewał już banner z logiem DTP. Moje obawy szczęśliwie nie sprawdziły się, acz kosztowało to ok 10 minut opóźnienia. W międzyczasie Devin, ubrany w tani garnitur („40 bucks! Canadian!”) podszedł do mikrofonu, grzecznie przedstawił się i bardzo zabawnie gawędził z publicznością, przy okazji obiecując jednemu z fotografów gwałt przy pomocy czystego, kanadyjskiego metalu. A potem zaczął kropić deszcz, który jednak nie zniechęcił zgromadzonej publiczności. Po chwili rozległy się odgłosy intra, zespół wszedł po raz drugi na scenę i rozpoczął od tytułowej piosenki z Addicted. Bomba konwencjonalna. Atomowa spadła, kiedy przeszli gładko do mojego ukochanego Supercrush!, a z nieba deszcz lał się ścianami wody. Moja żółciutka peleryna umożliwiła mi delektowanie się tym magicznym momentem bez przemoczenia odzieży. Następnie poleciały starsze rzeczy, m.in. Kingdom i Deadhead.
Był to zdecydowanie koncert wyjątkowy w kontekście całego festiwalu. Po pierwsze, z powodu bardzo wyluzowanego i dowcipnego Devina, który między piosenkami wzbudzał salwy śmiechu swoimi tekściorami. Spora odmiana w stosunku do napiętych, troo metalowców. Poza tym, był to najbardziej przebojowo-piosenkowy koncert jaki widziałem tamtego weekendu w Jaromierzu. Same spokojne utwory, bez rzeźni. I to w jakimś sensie było też wadą, gdyż całość zrobiła się po jakimś czasie zbyt monotonna. Jakkolwiek uwielbiam praktycznie wszystko co szalony Kanadyjczyk zagrał tamtego wieczora, to przydałby się jeden żywszy numer gdzieś pomiędzy (Namaste?), dla rozruszania atmosfery. Ale i tak było bardzo fajnie.
CANNIBAL CORPSE:
W ogóle mnie się nie spodobali. Tak, grają szybko i brutalnie, wokalista kręci szalone młynki głową, ale ja w ogóle nie czuję ich muzyki. Ale tego wieczora byłem w osamotnieniu, czego dowodem ta, usłyszana przez moich towarzyszy konwersacja (prowadzona ze słowiańskim akcentem): „-Cannibal Corpse sucks! -No, no! Cannibal Corpse is good! Listen to your heart!”. Moje serce kazało skierować się do namiotu piwnego, gdzie odbyłem sympatyczną rozmowę z pochodzącą z Czeskich Budziejowic Czeszką, która zgodziła się ze mną, że języki czeski i polski nie mają ze sobą nic wspólnego, poza dwoma, co prawda kluczowymi, ale tylko dwoma słowami, a konkretnie: „piwo” i „kurwa”. Wzbogacony o tę wiedzę udałem się obczaić kolejny koncert.
IHSAHN:
Podobno wymawia się „iszan”. Trudno mi sprawdzić, więc wierzę. Jakby nie było, Ihsahn, zwany Iszanem, i jego liczny zespół towarzyszący zaatakowali pierwszym numerem z ostatniej płyty After, czyli Barren Lands. W dalszej części przeplatał nowe numery ze starymi, ignorując dorobek macierzystego Emperora. Czyli ogólnie muzyka była dość spokojna, z momentalnymi blackowymi wygrzewami. I teoretycznie wszystko było fajnie zagrane i zaśpiewane, ale brakowało mi jakiejś iskry, czegoś ciekawego. Chyba jednak wolę delektować się sztuką brodatego Norwega w zaciszu własnego pokoju.
NAPALM DEATH:
Odczucia w zasadzie te same co przy Kanibalach, minus młynki i minus Czeszka z namiotu piwnego. W połowie drugiego numeru poszedłem spać, nie spodziewając się atrakcji, szykowanych mi przez Panią Noc.
obrazek pochodzi z: http://photopit.com
Guzik się znam na faktycznie ciężkim graniu i jeśli kojarzyłem zespoły z tej relacji, to przeważnie tylko z nazwy, ale i tak przyjemnie mi się czyta! Metal chyba jednak zawsze będzie mi się kojarzył z Manowarem (Samowarem) z liceum, ewentualnie z Running Wild, którzy zaśpiewają, że even Satan wears leather, chains and leather forever :PCzekam z niecierpliwością na dalsze losy namiotu z Biedronki, stay true! 😛
PolubieniePolubienie
Ależ Anglisto! Od czego masz Internet i takie strony jak youtube czy myspace, gdzie praktycznie każdy zespół można przesłuchać. Odrobina wysiłku, jeszcze nikomu nie zaszkodziła, a w tym wypadku może znacznie wzbogacić!Za miłe słowa oczywiście dziękuję. Dalsze losy namiotu z Biedry, prawdopodobnie w ten weekend.Pozdro666
PolubieniePolubienie