Dlaczego uwielbiam Eddiego?
Jeśli miałbym kiedyś wybrać swój gitarowy Mount Rushmore, Eddie byłby moim pierwszym wyborem razem z Hendrixem. O jego umiejętnościach technicznych, rewolucyjnym tappingu i użyciu wajchy tremolo, napisano już setki artykułów. I oczywiście na mnie jako wiecznym studencie gitary, te rzeczy robią ogromne wrażenie. Wystarczy zresztą posłuchać kultowego „Eruption”, żeby złapać o co chodzi. Co jednak umyka w wielu analizach, to brzmienie i podporządkowanie piosence.
Van Halen był jednym z nielicznych wioślarzy, których byłem w stanie poznać po kilku nutkach. Dobór dźwięków i pełen pasji sposób ich wydobywania, czyli w skrócie styl, były tak charakterystyczne i wyjątkowe, że niezależnie od nagrania, zawsze wiadomo, kto dociska struny.
I mimo tej całej wirtuozerii, miał w sobie tyle pokory i oddania sztuce pisania piosenek, że jego popisy nigdy nie przyćmiewały kompozycji. W zwrotkach i refrenach grał razem z resztą, będąc tłem dla wokalisty z którym dane mu było współpracować. Oczywiście jak pojawiało się okienko na solówkę, puszczały wszelkie hamulce, a szczęki słuchaczy lądowały na ziemi. Kompozycja zawsze jedna była na pierwszym miejscu, co słychać np. w bluesowym „Ice Cream Man”.
Dlaczego uwielbiam zespół Van Halen?
Przede wszystkim za nieprawdopodobną kolekcję fantastycznych hitów. Poza przedostatnią w karierze płytą (o tym później), na każdej znajduje się przynajmniej jeden uber-szlagier, zachwycający riffem, melodią lub refrenem. A najczęściej wszystkim na raz.
Po drugie, rewelacyjna sekcja rytmiczna. Wsłuchajcie się w dowolny numer, najlepiej w wersji koncertowej, żeby usłyszeć jak to wszystkie pięknie siedzi. No i te chórki Michaela Anothony’ego…
Po trzecie, David Lee Roth znany również jako DLR i Diamond Dave. Czyli wokalista niesamowicie utalentowany, potrafią zamruczeć, zaśpiewać i wydawać jakieś szalone, ponaddźwiękowe piski. A do tego czujący się świetnie w zróżnicowanym repertuarze grupy.
Do powyższych dochodzi jeszcze to niedookreślone „coś”, które jest częścią ich całego przekazu. Chodzi o muzykę, produkcje, teksty i stroje. Niby to wszystko powtarzane było tysiące razy, szczególnie przez glam metalowców, ale ten kwartet z Pasadeny miał w sobie niepowtarzalny czar i uczucie, że nawet jak śpiewają o fantazjach z nauczycielkami w roli głównej, to nie ma obciachu. Ok., jest, ale nie przeszkadza.
Dyskografia
Van Halen (1978)

Zaczęli z najgrubszej z możliwych rur. Dla mnie debiut Van Halen to jest absolut muzyki rockowej i metalowej. 11 genialnych piosenek, okraszonych idealnym brzmieniem i popisami pary David Lee Roth – Eddie Van Halen. Do tej pory dostaję ciarek kiedy słyszę ten klakson z początku, po którym wjeżdża tłuściutki bas Anthony’ego. Stylistycznie album prezentuje szeroki wachlarz: ciężki rock ‘n’ roll, wybuchowe solo „Eruption”, balladki i wspomniany wyżej, bluesowy „Ice Cream Man”. Kocham po grób.
Następne trzy krążki (VH II, Women and Children First i Fair Warning) przyniosły czystszą produkcję i numery mniej dzikie, zbliżone do rocka środka. Co nie znaczy, że brakuje na nich potężnych strzałów, takich jak „…And the Cradle Will Rock” czy „Unchained”. Ogólnie solidne płyty z wybitnymi momentami.
Inaczej sprawa ma się z Diver Down, czyli najgorszym albumem z Diamentowym Dave’em na wokalach. W 1982, kiedy zespół miał zaplanowaną przerwę po wielu latach w trasie i studiach nagraniowych, Roth razem z wytwórnią wkręcili resztę kwartetu najpierw w nagranie coveru „(Oh) Pretty Woman”, a gdy ten zdobył popularność, pełnej płyty. Płyty na której tylko 4 z 12 piosenek to pełnowymiarowe, oryginalne kompozycje, a reszta to instrumentalne miniaturki i przeróbki starych przebojów takich artystów jak The Kinks, Roy Orbison i Marvin Gaye. I niestety po każdym numerze tutaj słychać, że był wymuszony i że zamiast nagrywać w studiu, muzycy powinni byli relaksować się na plaży czy w nocnych klubach. Przede wszystkim brak tu tej zadziornej energii poprzednich wydawnictw. Tej energii, która sprawiała, że chce się chwycić za gitarę, wypić kolejne piwo, albo mocniej docisnąć pedał gazu. Diver Down to płyta, która nie nakłania dzieciaków do buntu, tylko zaprasza ich rodziców do tańca. Jedynym jasnym punktem jest typowo Van Halenowski blues na sterydach „The Full Bug”. Lubię też wieńczący całość „Happy Trails”, ale raczej jako żart od czapy, a nie pełnoprawny numer.
1984 (1984)

Wkurwiony na zbyt duży wpływ Rotha i producenta Teda Templemana na kompozycje, Eddie zamknął się w swoim prywatnym studio z klawiszami i gitarami i własnoręcznie napisał muzykę na drugi najlepszy album zespołu. Pewnie, można się zżymać na mniejszą rolę ciężkich przesterowanych riffów, albo że „Jump”, zostało zagrane nieskończoną ilość razy („Leć, Adam, leć!”). Ale nie można pozwolić, by przesłoniło to rzecz najważniejszą w muzyce popularnej: piosenki. A te na 1984 są wyśmienite. „Panama”, „Top Jimmy”, czy „Hot for Teacher” to są takie ciosy, że głowa mała, w idealnych proporcjach łączące rockową drapieżność, ciekawe partie instrumentalne i popową chwytliwość. A reszta kawałków nie odstaje wiele.
Ponad 10 milionów sprzedanych kopii (najwięcej w historii zespołu) 1984 nie zapobiegło odejściu DLR z zespołu. Powodów było mnóstwo, od klasycznych różnic artystycznych po rozbieżność charakterów między wokalistą i gitarzystą. Pierwsza era Van Halen zakończyła się w 1985 roku.

Następcą Rotha został wokalista Montrose, Sammy Hagar. Za jego kadencji brzmienie Van Halen straciło mocno na wyrazistości, zbliżając się do typowego arena rocka, stając się nieodróżnialnym od wszelkiej maści zespołów pokroju Def Lepard. I jak sobie pierwszy raz przesłuchiwałem płyt z okresu zwanego popularnie Van Hagar, to często łapałem się na zdziwieniu: „To jest Van Halen?! Tyle razy słyszałem to w radiu, a nigdy bym nie poznał!” Przykładami takich utworów są np. „Why Can’t This Be Love”, „Love Walks In” i „Can’t Stop Loving You”. Umówmy się, taka nijakość nie świadczy najlepiej o artystach. I oczywiście można sobie puścić dowolny z czterech krążków nagranych w tym składzie jakoś w tle, bo to nie jest irytująca muzyka, po prostu nie ma w sobie żadnego pazura ani szaleństwa.

Irytujący a dodatkowo męczący i frustrujący w obejściu jest za to album Van Halen III, jedyny, gdzie obowiązki wokalisty pełni Gary Cherone z zespołu Extreme (to ci od „More Than Words”, ale też paru fajnych, funk-rockowych numerów). Jego chujowość to jednak w żadnym wypadku nie jest wina nowego nabytku. Coś złego stało się z Eddiem, bo każda piosenka tutaj jest fatalna. Brak tu ciekawych melodii i riffów, a w dodatku brzmienie jest zamulone. Żeby dobić słuchacza, utwory są niemiłosiernie rozciągnięte- najkrótszy trwa prawie 5 i pół minuty, co jak na standardy grupy oznacza 200% normy. Ostatecznym Fatality jest kuriozalny „How Many Say I” śpiewany przede wszystkim przez Eddie’ego, który zdecydowanie powinien trzymać się z dala od mikrofonu.
Z powodu nacisków wytwórni Gary Halen (albo Van Cherone) żegna się ze śpiewakiem w rok po trasie promującej Trójkę i następuje seria tras na zmianę z Rothem i Hagarem. Ostatecznie z tym pierwszym zamykają się w studio, by w 2012 powrócić z płytą A Different Kind of Truth. Mimo 50tek na karkach braci Van Halen i zadziornego front mana powstaje płyta zaskakująco przyzwoita, nawiązująca brzmieniem i piosenkami do początków kariery. Wiadomo, nie ma tu mowy o dziele porywającym, jednak z powodzeniem udaje się zmazać plamę w postaci krążka z Cherone’em. Patrząc z perspektywy czasu, jest to godne zwieńczenie kariery. Szkoda tylko, że w przedsięwzięciu nie wziął udziału Michael Anthony, który stracił posadę basisty na rzecz syna Eddie’ego- Wolfganga.
Zespół zdążył wystąpić na nielicznych koncertach promujących ostatnie wydawnictwo, jednak kolejne problemy zdrowotne gitarzysty uniemożliwiły zagranie pełnej trasy.
Eddie Van Halen zmarł na zawał serca 6. Listopada 2020 roku.

Esencja
Czyli piosenki, których wstyd nie znać.
Z lewej mańki
Czyli piosenki inne niż reszta.
Inne barwy
Czyli zespoły i projekty, w których udzielali się muzycy na pełen etat.
David Lee Roth
Diamentowy Dave po odejściu z Van Halen nie zasypiał gruszek w popiele, tylko zebrał wokół siebie ekipę wirtuozów z młodym Steve’em Vaiem na czele i rozpoczął solową karierę, w czasie której tworzył mocno piosenkowego rock ‘n’ rolla.
Michael Anthony
Razem z Sammym Hagarem, Chadem Smithem z Red Hot Chili Peppers i gitarzystą Joe Satrianim założyli super grupę Chickenfoot, gdzie grają wyczilowanego rocka.
Sammy Hagar
Przed zastąpieniem Rotha w Van Halen, kudłaty piosenkarz przewodził hard rockowemu Montrose, którego brudne, osadzone w bluesie brzmienie przypomina Led Zeppelin. Ogólnie polecam ich debiut z 1983, bo jest zdecydowanie lepszy niż cokolwiek co nagrał z Eddie’m i Aleksem.
Po odejściu z Montrose Hagar rozpoczął karierę solową, która trwa praktycznie do dzisiaj.
Gary Cherone
Tak jak wspominałem powyżej, Gary przede wszystkim słynie ze śpiewu w Extreme. Wszyscy znamy, a większość ma już dość „More Than Words”, dlatego polecam coś żywszego:
Wolfgang Van Halen
W 2021 młody Van Halen wydał swój pierwszy własny album pod nazwą Mammoth WVH. Na razie słyszałem tylko poniższy singiel, ale muszę przyznać, że energia tu zawarta zachęca mnie do sprawdzenia całej płyty.
Poza tym nagrał bas na dwóch płytach Marka Tremontiego (Alter Bridge i solo, wcześniej w Creed).
Wyskoki
Czyli pojedyncze przypadki współpracy z innymi artystami.
Cześć, dzięki za artykuł.
Zawsze miałem problem z nimi. Toczyła się we mnie jakaś wewnętrzna walka między moim metalowym kręgosłupem a faktem że przypadł mi do gustu jakiś nawet nie mocny rock a taki gimbazowo-szkolny, amerykański rock z elementami popu za jaki to uważałem dawniej styl piosenek Van Halen.
Ale ich słuchałem mimo wewnętrznych rozterek w zaciszu domowym i bardzo mnie się podobało, jednak gdyby ktoś niespodziewanie przyszedł do mnie z wizytą, ktokolwiek z moich metalowych kolegów wyłączyłbym aby się nie zawstydzić czy nie narazić na szyderę.
Wtedy. Dziś wiem że niepotrzebnie. Gitarzystą nie jestem ale to co słychać w eruption świadczy o kunszcie Edwarda. Najlepszy ich utwór w mojej ocenie.
Czy On czasami nie zmarł jednak na raka ? Oprócz gitary lubił też papierosy. Czy one nie były przyczyną Jego śmierci ?
Spoczywaj w pokoju Edwardzie.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Ależ proszę bardzo! Z tego co czytałem, to u Edka było wiele nakładających się czynników, ale rak też. Ja go zacząłem słuchać jakoś koło momentu, gdy rozpoczynałem przygodę z gitarą, ale do tej pory wracam, szczególnie do debiutu.
PolubieniePolubienie