
Piłka meczowa:
Ghastly: Mercurial Passages
Trzecia płyta w 10-o letniej historii fińskiego tria. Od samego początku spodobała mi się trupia atmosfera i świetne riffy. A potem z każdym kolejnym odsłuchem wyłapywałem nowe, ciekawe rzeczy, czy to wymieszanie death metalu z doomem i blackiem, liczne zmiany tempa itd. A najlepsze, że ten cały bałagan trzyma się kupy i daje masę radości słuchaczowi. Szalona, ale i wspaniała płyta.
Domkraft: Seeds
Bardzo fajny stoner/sludge. Szwedzki tercet umiejętnie snuje długie, psychodeliczne utwory bez zanudzania słuchacza. Ciężkie i jednocześnie melodyjne riffy i sposób śpiewania Martina Wegelanda przypomina nieodżałowaną Kylesę, co też cieszy.
Evile: Hell Unleashed
Za jednego brata Drake wszedł drugi, który już był wcześniej w zespole. Co to zmienia? Nic. Dalej grają retro thrash nudny jak flaki z olejem.
Koch Marshal Trio: From the Up’nuh
Blues starych ludzi w stylu Joe Bonamassy. Nic ciekawego.
Lilith Czar: Created from Filth and Dust
To jest ten moment kiedy mi się ulewa, bo do moich uszu dociera kolejny egzemplarz typowego, amerykańskiego radio rocka i ja już nie mogę. Te wszystkie płyty różnią się od siebie mniej niż cała fala retro-thrashu. Jak zwykle kilka piosenek o miłości, trochę o buncie (z obowiązkowym śpiewem przez megafon) i balladka o rock ‘n’ rollu. Do tego perfekcyjne wykonanie i produkcja, a całość dosmaczona charyzmą rodem z telewizyjnych talent shows. Taki muzyczny McDonald’s. Lilith nie jest pod tym względem wyjątkowa, ale tak się złożyło, że jej album przelał czarę goryczy.
Perturbator: Lustful Sacraments
Ze wstydem muszę przyznać, że jestem bardzo spóźniony na przyjęcie, bo to jest pierwsza płyta paryżanina Jamesa Kenta, którą przesłuchałem. Dla innych spóźnialskich, typ gra darkwave czyli mroczne elektro w stylu lat 1980-tych, kojarzące się z brudnymi ulicami, które rozświetlają prymitywne neony. Bardzo ładnie to wszystko wchodzi i jeśli tylko kiedyś zrobię jebane prawo jazdy, to właśnie będzie mój soundtrack do wieczornych przejażdżek po mieście.
Portal: Avow
Płyty Australijczyków są dla mnie jak seria horrorów. Pierwsza część, którą usłyszałem (Vexovoid z 2013 roku) wbiła mnie w ziemię swoją przerażającą i duszną atmosferą. A wszystko co potem to już taki odgrzewany kotlet, który straszy coraz mniej. Avow nawet mnie trochę męczy, bo wszystko jest na jednym, wysokim poziomie natężenia, z bardzo małą liczbą przerw na odsapnięcie. Chociaż tyle, że pod względem produkcji jest o wiele lepiej niż na poprzedniczce.
Royal Blood: Typhoons
Trzecia płyta angielskiego duetu ukazuje nam smutną tendencję spadkową: po doskonałym debiucie i dobrej dwójce, ich najnowsze dzieło jest do bólu przeciętne i tylko piosenka tytułowa daje radę. Wygląda na to, że będą musieli dokonać jakiejś zmiany, bo póki co zanosi się, że krążek numer 4 będzie totalną porażką.
Syndrom Paryski: Małe pokoje w dużym mieście
Sympatyczny roczek w stylu lat 80tych, kojarzący się z popowym etapem The Cure i wczesnym Lady Pank. Są osoby, których takie brzmienia mogą odpychać, ale nawet oni powinni posłuchać “Nie śpię”, bo to super numer jest.
Skomentuj