
Prawdę powiedziawszy miałem na ten koncert nie iść, bo ostatnia płyta Anglików jest dość przeciętna, a poza tym widziałem ich parę lat temu, na poprzedniej na trasie. Ale napisała do mnie koleżanka z Poznania, której dawno nie widziałem, że będzie, więc pomyślałem sobie “A co mi tam?” i kupiłem bilet. I bardzo dobrze się stało, bo pomimo dwóch wtop był to bardzo przyjemny wieczór.
O supporcie w postaci Tides from Nebula nie mam nic do napisania, poza tym, że stanowił spoko tło dla rozmowy przy piwie. Ich muzyka mnie nudzi, więc nawet nie podszedłem pod scenę.

Ale gdy tylko polskie trio zwinęło swoje graty, szybko udaliśmy się pod scenę, tym razem tę dużą, nie zadaszoną, gdzie po chwili pojawiła się gwiazda wieczoru. Jedyne o co się obawiam w przypadku Paradajsów na żywo, to dyspozycja Nicka Holmesa, któremu zdarzało się w przeszłości odwalać żenującą lipę. Tego wieczoru od pierwszej piosenki wiadomo było, że jest w dobrej formie, a także niezłym humorze, bo co chwila żartował to ze swojego wieku, to z mocy polskiego piwa, którego przedawkowanie miało wywołać stan opisany w piosence “As I Die”. Instrumentaliści na czele Gregiem Mackintoshem grali jak zwykle bez zarzutu, nie licząc małej pomyłki na początku, kiedy zaczęli grać zły utwór. A propos piosenek, to dostaliśmy pełną przekrojówkę, na czele z moim ulubionym “No Hope In Sight” i cudownym “Faith Divides Us, Death Unites Us”. Do tego trochę staroci, gotyckiego rocka z przełomu wieków i ostatnich hitów. I wszystko byłoby doskonale, gdyby nie wtopa przy układaniu listy piosenek na bis. Bo pomiędzy żywymi, tanecznymi wręcz “So Much Is Lost” i “Say Just Words” wsadzili powolny, ultra-ciężki “Beneath Broken Earth”. Kocham ten numer, ale on nadaje wyłącznie jako ostatni kawałek całego występu, ewentualnie można go otoczyć innym doom metalem. A tak, kiedy ludzie już wkręcili się w ten lżejszy klimat znany z Host i nawet zaczęli tańczyć, dostali przez łby sześciominutowym obuchem, tak, że do jeszcze bardziej przebojowego “Say Just Words” nikt się już nie ruszył. Tutaj zespół zjebał. Drugą wtopę zaliczył nagłośnieniowiec, który jakoś w połowie koncertu chyba przez przypadek oparł się o suwaki i podkręcił basy tak mocno, że twarz mi drgała. Raczej zabawna rzecz, ale trochę popsuła klimat.
Mimo wszystko był to dobry koncert i jeśli panowie jeszcze kiedyś zawitają do grodu Kraka, z wielką chęcią się przejdę, nawet sam.

Skomentuj