Piłka meczowa: Thaw: Earth Ground
Pierwsze przesłuchanie: “Ojej, ale słabe, gdzie są sludge i brud?”.
Drugie przesłuchanie: “OK, ma parę momentów, ale całość nie przekonuje”.
Trzecie przesłuchanie: “Nie no, niezłe”.
Czwarte i dalej: “Zaorane”.
Aborted: The Necrotic Manifesto
Bardzo fajna i nawet całkiem zróżnicowana deathowo-grindowa sieka.
Aenaon: Extance
Ogólnie rzecz biorąc, lubię black metal. Może być mniej lub bardziej melodyjny, trochę taki lżejszy jak i rzeźnicki. Bardzo nie lubię, jeśli z black metalu ktoś robi jakieś kiczowate, barokowe mozaiki, kojarzące się klimatem z Dream Theater. A tak jest tutaj. Fuj!
At the Gates: At War with Reality
Poprawnie zrobiony remake Slaughter of the Soul. Kilka piosenek nawet wpada w ucho, ale od razu słychać, że Szwedzi wybrali ścieżkę po najmniejszej linii oporu.
Behemoth: Xiądz
Po jednym odrzucie z sesji do dwóch ostatnich płyt i remake klasycznego “Moonspell Rites”. Wszystko to na najwyżej średnim poziomie, a całe wydawnictwo raczej zbędne.
Bloodbath: Grand Morbid Funeral
Taki tam death metal w średnim tempie. Piosenki w sumie nie są złe, wokale znanego z Paradise Lost Nicka Holmesa też ok, ale czegoś brak. Jakiegoś takiego pierwiastka nadzwyczajności. A tak wychodzi średniak.
Eerie: Into Everlasting Death
Atmosferyczny blaczek ze sludge’owymi momentami w formie 4 długich piosenek. Jest parę ciekawych fragmentów, ale całość to takie Thaw dla ubogich.
Furia: Nocel
Dziwna sprawa z tą Furią. Po raz drugi wydają najgorszą swoją płytę, a znowu słucha się świetnie. Ot, taki paradoks.
Ghost Brigade: IV: One with the Storm
Takie cięższe późne Sentenced, tj. rzewny, melodyjny death metal ze spokojniejszymi, rockowymi wręcz partiami. Mnie takie granie, bliskie kiczowatemu HIM, nie podchodzi wcale.
Joanne Shaw Taylor: The Dirty Truth
Pani gitarzystka z mocnym, lekko zachrypniętym głosem śpiewa i gra bluesa. Wykonawczo jest bardzo spoko, ale kompozycje są nijakie i wychodzi z tego muzyka tła.
Junius: Days of the Fallen Sky
Lekko posępny hard rock, trochę kojarzący się z Katatonią. Mocniejszych uczuć nie wzbudza.
Mysticum: Planet Satan
Fajny tytuł i nie najgorsze piosenki, ale odstręcza mnie straszna sztuczność brzmienia. Partie perkusji brzmią jakby były odegrane na plastikowych kubełkach. Jest to tak irytujące, że prawie nie sposób skupić się na kompozycjach.
The Oath: The Oath
Zwykle pierwsze mylne wrażenie jest u mnie na niekorzyść zespołu. Tzn. z początku wydaje mi się, że płyta jest słaba, ale po paru odsłuchach okazuje się, że jednak miszcz. Tak było np. z Isis albo z ostatnim Celtic Frost. W przypadku dowodzonego przez dwie blond Niemki The Oath sytuacja jest odwrotna. Na początku była podjarka: occult rock z Moturhedem zmieszany, jakie fajne, wow! Okazało się, że z Moturheda są ze 3 riffy w sumie, ale zupełnie brak charakteru. Do tego piosenki jak z niemieckiej fabryki- solidnie napisane, ale brak w tym jakiejś iskry szatańskiej. Przeciętność.
Obituary: Inked in Blood
Często zarzucam różnym zespołom, że z płyty na płytę niczego nie zmieniają w swojej muzyce i że nudy i w ogóle. Ale mamy takie Obituary, które od ćwierć wieku odgrywa ten sam metalowy walec, niewiele w sumie przy tym majstrując, a słucha się bardzo przyjemnie. Czemu? Bo piszą dobre piosenki. Jak masz dobrą piosenkę, jesteś nie do wyjebania. Proste.
Primordial: Where Greater Men Have Fallen
Muzycznie jest świetnie- ciężki i potężny pagan metal, z odpowiednią szczyptą przebojowości. Ale wszystko psuje głos wokalisty, pełen typowo power metalowego patosu i nadęcia. No chuj mnie strzela jak gościa słyszę.
Revocation: Deathless
Chłopakom z Revocation kibicuję od pierwszej płyty, bo jako jedni z nielicznych robią coś fajnego z thrashem, zamiast recyklować zgrane patenty z lat 80-tych. Rozbudowane utwory na wysokim poziomie technicznym, do tego wpadające w ucho i intrygujące słuchacza drobnymi smaczkami, jak np. bluesowe solówki pośród metalowego pandemonium. I prawie to wszystko dostajemy na Deathless. Prawie, bo brakuje dobrych, wkręcających się w mózg piosenek. Nawet mało tu riffów, które każą chwytać za gitarę i doskonalić swe umiejętności. Zespół po prostu mechanicznie powiela sprawdzoną formułę. Lepiej się robi pod koniec płyty, zarówno “Apex” jak i “Witch Trials” nieźle kopią dupę, ale 20% fajności to zbyt mało jak dla mnie.
Scott Walker + Sunn0))): Soused
Gwiazdy drone/doomu i 71-o letni wokalista, kiedyś zajmujący się popem. 5 piosenek, najkrótsza ponad 8 minut. Przy pierwszej piosence, “Brando” mam ciarki na plecach. Za każdym razem. Kolejna jest po prostu bardzo dobra. Następna przyzwoita. Czwarta słaba. A ostatnią mam w dupie. Szkoda, bo wielki potencjał jest w tym projekcie.
Swallowed: Lunarterial
Chaos, black, doom i jeszcze trochę chaosu. Przyznaję się bez bicia- to jest dla mnie zbyt ekstremalne. Słychać, że fajnie pomyślane i atmosferka jest iście piekielna, ale ja tego nie ogarniam i nie podoba mi się.
Unearth: Watchers of the Rule
Płyta przeciąg- jednym uchem wpada, by wypaść od razu drugim. Weterani amerykańskiego metalcore’a (z tych takich bardziej groove’iastych) powrócili z dość tradycyjną płytą. Nie silą się już na nowatorstwo ani zbędną przystępność, stawiając na proste piosenki oparte na ścianie miażdżących gitar. Ale co z tego, skoro choćby nawet jeden numer nie wbija się w pamięć ani nie zachęca do ponownego odsłuchania?
Vesania: Deus Ex Machina
W stosunku do poprzednich wydawnictw jest pewien progres, bo odeszli trochę od typowo Arcturusowych cyrków, których przełknąć nie byłem w stanie. Jednak wciąż klawiszki są zbyt wyraźne, tym razem na operową modłę i psuje mi to odbiór tegoż wydawnictwa. Bo gdy keyboardy milkną, a na czoło wychodzą gitary robi się całkiem fajnie. Jednak takich chwil jest zbyt mało i całość była męcząca do przejścia. Szczególnie ostatnia piosenka, z typiarą o manierze wokalnej Marii Brink z In This Moment. Po prostu nie.
Voices: London
Taki stylistyczny śmietnik. Death, deathcore, black, progresywne zawijasy i melodyjne plumkanie. Słychać, że nieźle się nazmóżdżali nad tą płytą, ale słuchać się tego nie da.
Skomentuj