Piłka meczowa: Cult of Luna: A Dawn to Fear
Jako człowiek o usposobieniu pesymistycznym, nie spodziewałem się, że po wspaniałym Vertikal Szwedzi stworzą coś choćby porównywalnie dobrego. A tu psikus. ADtF to idealny miks ciężaru i spokoju, ułożonymi w bardzo dobre kompozycje. Na chwilę obecną nie jest dla mnie aż tak dobry jak wspomniane wydawnictwo z roku 2013, ale kto wie co będzie za miesiąc, bo ta płyta odkrywa swoje uroki bardzo opornie. Dość powiedzieć, że po pierwszym przesłuchaniu byłem nią rozczarowany. Na szczęście dałem jej jeszcze kilka szans i teraz trudno mi się oderwać.
As I Lay Dying: Shaped by Fire
Za każdym razem, gdy jakiś zespół doświadczy czegoś dramatycznego, spodziewam się, że ich kolejna płyta, powstająca pod wpływem silnych emocji, będzie porywająca. I chyba czas pozbyć się tych oczekiwań, bo poza Alice in Chains (którzy dali sobie jednak dużo czasu po śmierci Layne’a) nikt ich nie spełnia. Metallica po śmierci Cliffa, Lamb of God po uwięzieniu Randy’ego, Slayer po Hannemannie itd. I podobnie jest z As I Lay Dying. Ich najnowsza płyta brzmi jakby ich główną inspiracją była potrzeba spłacenia prawnika, który bronił Tima Lambesisa. Zero emocji, zero innowacji- przewidywalny metalcore, niczym z taśmy produkcyjnej. Strata czasu.
Blyh: Awake to Emptiness
Niemieckie blackgaze’y ze stylówą na Mgłę. Tak jak inni przedstawiciele gatunku, Blyh brzmi jak rozcieńczony black metal. Byłoby to bez znaczenia, gdyby kompozycje wywoływałyby jakiekolwiek uczucia. A no trwają bezsensownie długo, nie prowadząc w żadnym kierunku. Beze mnie.
Bölzer: Lese Majesty
Szwajcarski duet powraca z kolejną epką, będącą świadectwem, że na Hero wypracowali już swój własny styl i będą się go trzymać. Nie przeszkadzałoby mi to zupełnie, bo kocham tę płytę, ale jest pewien szkopuł. Otóż zabrakło tu kogoś (producenta? Dodatkowego członka zespołu?), kto potrafiłby powiedzieć: “Stop! Ten numer nie potrzebuje już więcej riffów!”. Bo poza otwierającym “A Shepherd in Wolven Skin” pozostałe 2 pełne utwory (“Aestivation” jest tylko przerywnikiem) są zdecydowanie zbyt rozwleczone i trochę męczące. Całość spoko, ale niewiele brakowało, by było super.
Brutus: Nest
Post-hardcore z Belgii. Płyta jako całość nierówna. Jest tu sporo całych numerów, które są totalnie nijakie, a ściana gitar raczej usypia niż zaciekawia. Ale gdy ten tercet przestaje kombinować z rwanymi riffami i daje się ponieść bardziej rockowej dynamice, jak np. w “Cemetery” to słucha się tych fragmentów z wypiekami na twarzy. Liczę, że na ich kolejnym albumie będzie takiego grania więcej.
Deathspell Omega: The Furnaces of Palingesia
Staram się wielce, słucham wielokrotnie i nic. Nowe DsO nie chce mnie zachwycić. Od takiej muzyki, czyli chaotycznego black metalu pełnego dysonansów, oczekuję, że mną wstrząśnie, a przynajmniej trochę przestraszy. Piece Palingezji głównie mnie znudziły, a kiedy Francuzi idą w bardziej awangardowe tony, a pierwsze skrzypce grają (w przenośni) chóry, totalnie odrzuciły. Tak więc mimo najlepszych mych chęci, nie jestem w stanie nic dobrego o tej płycie napisać.
Killswitch Engage: Atonement
Chyba najlepsza płyta KsE od czasu powrotu Jesse’ego Leacha za mikrofon. Swój, działający od prawie 2 dekad metalcore’owy, format panowie urozmaicili pożyczając trochę bujającego groove’u i riffów od Pantery (ten mostek w “Know Your Enemy”!). Numery mimo, że nie są wyjątkowo porywające, to trzymają solidny poziom i nie ma problemów z przesłuchaniem Atonement na raz. Ponad resztę wybija się, opowiadający o depresji wokalisty, “I Am Broken Too”- jedna z moich ulubionych piosenek w mijającym roku.
Popiół: Zabobony
Debiutancki album black metalowców z Popiołu jest tak mocno inspirowany wczesną Furią, że gdyby nie wokal i słabe teksty, pomyślałbym, że to odrzuty z sesji do Grudzień za grudniem. Niestety, używając tych samych klocków co Nihil i spółka ich młodsi koledzy nie zdołali stworzyć nawet przeciętnej płyty. Kompozycje są bałaganiarskie i nie idą w żadnym sensownym kierunku. I jeszcze ta koszmarna okładka…
Natalia Przybysz: Jak malować ogień
Szósta solowa płyta starszej z sióstr Przybysz nie przynosi jakichś rewolucyjnych zmian. Raczej dochodzi tu do dopracowania znanej już formuły opartej na mixie bluesa, popu i soulu. Podobnie jak poprzednio, poza cudownym głosem Natalii najbardziej przyciąga mnie do tej muzyki pewna zadziorność, która jest ukryta pod płaszczykiem delikatności. No i oczywiście super piosenki na czele z “Ogniem” i “Cieniami”. Całokształt psują jedynie nieudany cover Maanamu i produkcja. Wydaje mi się, że aranże zyskałyby na podniesieniu w miksie gitar i może trochę brudniejszym soundzie. Ale i tak ta płyta umacnia Przybysz na pozycji mojej ulubionej polskiej wokalistki.
Steel Panther: Heavy Metal Rules
Sensacja! Stalowa Pantera nagrała piosenkę na poważnie! Chodzi o gorzką balladę “I’m not buying what you’re selling”, gdzie Michael Starr zżyma się na fałszywy i sztuczny świat, który próbuje zmienić jego przyzwyczajenia. Wyszło zaskakująco dobrze, ale kontrast z tradycyjną resztą piosenek uderza za każdym razem. Poza tym wszystko po staremu- piosenki o seksie i złych kobietach. Talent kompozytorski tych weteranów sprawia, że mimo, że jest to już piąta studyjna płyta zespołu, większość piosenek jest przynajmniej znośna, a “Gods of Pussy” wręcz rewelacyjne. Fani powinni obczaić całość, pozostali przynajmniej dwa wymienione powyżej numery.
Taylor Swift: Lover
Poprzedni krążek Taylor, reputation, był dość nijaki, ale miał mocne, wybijające się momenty. Tutaj takich momentów bardzo brakuje i cała płyta wydaje się jak taki kisiel bez smaku. Panna Swift przeżywa szczęście i spokój w życiu prywatnym, co słabo się przekłada na fajną muzykę. Jedynymi perełkami są otwierający, złośliwy “I Forgot that You Existed” i schowany pod koniec “You Need to Calm Down”- utwór wspierający społeczność LGBT. Jak na godzinę muzyki, to zdecydowanie za mało.
Skomentuj