FOAD to festiwal black metalowy, odbywający się co roku w klubie Zet Pe Te. Całkiem możliwe, że to była jedna z ostatnich takich imprez w tym miejscu, gdyż teren przy ulicy Dolnych Młynów ma zostać przejęty przez dewelopera, który chce wybudować tam hotel. Bo właśnie tego potrzeba temu miastu- więcej zasranych hoteli i turystów. A że przy okazji autochtoni stracą fajne miejsce do spotkań, obcowania z muzyką i nie tylko, to już jebać. Kurwa, jak ja serdecznie nienawidzę deweloperów.
OK, ulżyło mi. Możemy zabrać się za muzykę.
Matterhorn:
Ten szwajcarski tercet ma koncie zaledwie jedną płytę, ale gra w niezmienionym składzie już ponad 7 lat. Gdybym miał zgadywać na podstawie ich występu, dałbym im najwyżej 7 dni, bo to był jeden ze słabszych koncertów jakie słyszałem pod względem wykonania. Prostsze, motorheadowe zagrywki jeszcze im jakoś wychodziły, ale gdy tylko próbowali bardziej czegoś bardziej ambitnego, uszu słuchaczy dobiegał istny bałagan. Cytując klasyka: “każdy instrument opowiadał swoją własną historię”. Fatalne to było i wytrzymałem niecałe dwie piosenki.
Blaze of Perdition:
Od czasu kiedy ostatni raz widziałem lublinian nastąpiły u nich spore roszady w składzie. Obecnie występują jako kwintet z perkusją, basem i trzema gitarami. Takiemu układowi nie podołał nagłośnieniowiec, w związku z czym publika doświadczyła ściany dźwięku, z której momentami trudno było cokolwiek wyłowić. Fajnie za to brzmiał głos śpiewającego gitarzysty, szczególnie gdy wchodził w wokalny duet z basistą. Na plus muszę zaliczyć też setlistę, opartej głównie na udanej płycie Conscious Darkness. Ogólnie jednak mam mieszane uczucia ze względu na nieudaną pracę realizatora.
Bölzer:
Druga ekipa ze Szwajcarii tego wieczoru, ale tym razem nie mam żadnych zarzutów. Mimo jedynie dwóch osób na deskach zespół brzmiał potężnie i zagrał, w przeciwieństwie do swych rodaków, precyzyjnie i z ogniem. Nie odbierając niczego perkusiście, cała uwaga skupiona była na frontmanie Okoi Jonesie. To co on wyrabia z tą swoją 12-o strunową gitarą jest dla mnie niesamowite. Nie chodzi mi o sprawność w przebieraniu palcami po gryfie, ale o brzmienie i dźwięki jakie z niej wydobywa- coś wyjątkowego. A na dodatek jeszcze wrzeszczy i śpiewa i obie te formy świetnie mu wychodzą. Co do setlisty, to była dobra i równa, ale jak wjechał “The Archer” to się aż rozpłynąłem z radości. Niesamowity utwór, a cały występ bardzo dobry.
Dødheimsgard:
Nie lubię muzyki tych Norwegów z płyt i tym koncertem mnie nie kupili. Żeby nie było- zagrali naprawdę fajnie- z ewidentnie słyszalną pasją, a pan za konsoletą im nie przeszkadzał. Ale ja po prostu nie znoszę takiego awangardowego grania, gdzie nawet fajne, surowe riffy nagle przechodzą w jakieś pretensjonalne pierdolenie. Jak to mówią w Poznaniu (a Nihil to zgapił): “beze mnie”.
Skomentuj