Philip H. Anselmo & The Illegals: Walk Through Exits Only
Taki dość bezsensowny wygrzew. Niby tylko 8 ścieżek, ale męczy okrutnie. Jeśli chcecie posłuchać fajnych piosenek, w których Filipek drze ryja, polecam Superjoint Ritual. Bo to tutaj takie jakieś niefajne zupełnie.
Black Tusk: Tend No Wounds
Przeciętna epka zawierająca przeciętny, typowo amerykański sludge’o-stoner. Szkoda czasu.
Chimaira: Crown of Phantoms
W końcu solidna płyta weteranów groove metalu, zdecydowanie najlepsza od czasu Resurrection. Dobre, zwarte numery i tradycyjny dla nich ciężar. Swoją drogą, to ciekawe, że w ostatnich latach zmieniło się ⅚ zespołu, a stylistycznie różnice są tylko kosmetyczne. Ale i tak podoba mi się.
Deep Purple: Now What?!
Nie rozumiem zachwytu części prasy muzycznej nad tą płytą. Przyzwoity rock dla starych ludzi, ale nic ponadto.
Defeater: Letters Home
Melodyjny post-hardcore. Praktycznie powtórka ich poprzedniej płyty, naprawdę solidnej Empty Days and Sleepless Nights. Są zespoły, które potrafią nagrywać w kółko to samo i nie nużyć, ale Defeater raczej do nich nie należy.
Extol: Extol
Progresywny metal bez zapędów wirtuozersko-masturbacyjnych. Trochę za czysta produkcja i za ładne czyste wokale (czasami podchodzące pod manierę Weird Ala Yankovitcha), ale kurde, fajnie kombinują. Warto obadać.
Five Finger Death Punch: The Wrong Side of Heaven and the Righteous Side of Hell, Vol. 1
Prostacki macho-metal. Piosenki opowiadają głównie o krzywdzeniu ludzi, którzy źle się spojrzeli na wokalistę, albo o tym, jak wokalista obiecuje się nie poddać, kiedy inne osoby obrażają jego uczucia. Potrafię się jedynie domyślać, w jaki sposób namówili Roba Halforda do udziału w tym żenującym przedsięwzięciu (chodzi o seks. Seks homoseksualny).
Furia: W melancholii
Instrumentalna epka, z dwoma długimi utworami. To już nie jest ani black, ani chyba żaden inny metal, ale robi robotę. Jak zawsze.
Gorguts: Colored Sands
Deathmetalowa wersja Deathspell Omega- dużo mroku, zła i pokręconych struktur piosenek. Dobre, ale z początku wchodzi bardzo opornie.
Kalmah: Seventh Swamphony
Po okładce i tytule płyty, spodziewałem się jakiegoś obskurnego sludge’u, a dostałem melodyjny death metal, bardzo w stylu Children of Bodom. I muszę przyznać, że jestem trochę rozdarty w kwestii własnej opinii. Na pewno podobałoby mi się o wiele bardziej, gdyby nie było tych takich operowych partii klawiszy, które zajeżdżają Najtłiszem i tego typu tworami. Bo gitarki całkiem sensownie pracują, wokal też spoko. Tylko te nieszczęsne organki…
Leprous: Coal
Mega-miszmasz gatunkowy. Trochę tu progresji spod znaku Dream Theater (acz bez tej całej wirtuozerskiej otoczki), trochę takiego industrialu w klimatach starszych dokonań Devina Townsenda, trochę takich nowoczesnych djentowych smaczków, a trochę autorskiego niewiadomo czego. O dziwo, ten bałagan wchodzi całkiem nieźle i jest fajnie zrobiony. Żeby nie było za słodko, bardzo wkurwiają mnie wokale, w stylu Jamesa LaBrie z w/w Teatru Snów. Nie mogę znieść takiego operowego śpiewu, ale jeśli komuś on nie przeszkadza, to sądzę, że warto zapoznać się z tym wydawnictwem.
The National: Trouble Will Find Me
Kurde, nie sposób nie lubić tych ich prostych, uroczych i smutnych zarazem piosenek. Tak więc lubię je. Acz na High Violet były lepsze.
Palms: Palms
Isis z wokalami Chino Moreno z Deftones. Osobno obie te rzeczy uwielbiam, ale ich wspólny projekt jest najlepiej spisuje się jako usypiacz w czasie długiej jazdy autokarem. Ewentualnie może służyć jako muzyka tła podczas romantycznej schadzki.
Podsiadło, Dawid: Comfort and Happiness
Pierwsze skojarzenie: Jeff Buckley (czasem wpadający w manierę Piotra R.) nagrał covery Coldplay. Wyszły z tego proste pop-rockowe piosenki dla smutnych dziewcząt. Teksty polskie (w dwóch utworach) przyzwoite, angielska wymowa (w pozostałych) i produkcja wyjątkowo dobre. Ale nie ma tu nic, co by mogło zachecić do powracania do tej płyty.
Revocation: Revocation
Jeden z moich ulubionych młodych zespołów nie zawodzi. Techniczny thrash, z bardzo rozbudowanymi piosenkami, które mimo wszystko wpadają w ucho. Dodatkowo, partie gitarowe Davida Davidsona porywają – typ gra tu wszystko, rock, blues, jakieś progresywne girlandy i oczywiście bezlitosny thrash. Szał!
Kanye West: Yeezus
Bardzo wkurwiająca płyta. Dark Fantasy weszła u mnie bez popity, ale to jest bardzo słabe. Przede wszystkim irytują brudne, prymitywistyczne podkłady, ale też Westowi chyba flow się wyczerpał. Braki w treści wypełnia jakimiś wrzaskami i innym hałasem z dupy. Całość też z dupy.
The Winery Dogs: The Winery Dogs
Ritchie Kotzen, Billy Sheehan i Mike Portnoy grają prostego rock ‘n’ rolla w stylu Mr Big (w którym dwaj pierwsi grali). Takie sobie, acz momenty kiedy któryś z nich decyduje pochwalić się swoją wirtuozerią, robią duże wrażenie.
Wintergatan: Wintergatan
Nie mam pojęcia jaki to jest gatunek, wiem za to, że to najradośniejsza płyta jaką słyszałem od czasu soundtracku do Amelii. Wkurw na upał, zmęczenie pracą, zwykła chandra – nic nie ma szans z Wintergatan!
obrazek pożyczyłem z: www.metalmusicarchives.com
Skomentuj