Nowa płyta ojców deathcore’a kojarzy mi się z dwoma, eufemistycznie mówiąc, kontrowersyjnymi wydawnictwami: Illud Divinum Insanus i Lulu.
Z pierwszą, bo mamy tu odstępstwo od dotychczasowej formuły, która przyniosła sukces i sławę. Z tym, że Suicide Silence poszli totalnie na całość. Ich tradycyjnego stylu szukać tu można ze świecą, zamiast tego mamy… eksperymentalny nu metal? Charakterystyczne gitarowe riffy, trzeszczący bas i perkusja wybijająca groove. I choć przez pierwsze dwie piosenki (“Doris” i “Silence”) wychodzi to nawet nieźle, to od trzeciej wjeżdża nieodparte skojarzenie z kooperacją Lou Reeda i czwórki z Bay Area. Tzn. zespół niezobowiązująco sobie jammuje, a wokalista zupełnie niezależnie nadziera ryja. Tylko że partie Metalliki wydają się szczytem myśli kompozytorskiej, a mruczanda Reeda wyjątkowo koherentne z resztą dźwięków, bo to co tu się odjanieapawla, to jest czysty chaos. Numery od 3. w górę nie mają żadnej sensownej budowy, poszczególne części wydają się być sklecone zupełnie przypadkowo,a przesłuchanie całości staje się prawdziwym wyczynem.
Jedynym jasnym punktem tego wydawnictwa, nie licząc dwóch piosenek na otwarcie, jest popis możliwości wokalnych Eddie’ego Hermidy. Typ robi tu wszystko: śpiewa, jęczy, growluje i kwiczy jak prosiak. Szkoda tylko, że przez 80% czasu nie ma to nic wspólnego z tym co robi reszta zespołu.
Nie mam pojęcia czemu zespół zdecydował się to wydać, a ktoś w wytwórni Nuclear Blast stwierdził, że to dobry pomysł. Ciekawe jak potoczą się ich dalsze losy. Jakbym miał zabawić się we wróżkę, to zespół nie przetrzyma tej próby i się rozpadnie. Eddie zastąpi Randy’ego Blythe w Lamb of God, a reszta spróbuje szczęścia z kimś innym, bo nową nazwą. Tak to widzę. Dobranoc!
Skomentuj