Póki co najgorsza płyta tego roku. Oto dlaczego:
-
Piosenki są na jedno kopyto. Wszystkie mają zbliżone tempo, ten sam nastrój przegiętej, westernowej dekadencji i oparte są na tych samych dźwiękach. W połowie drugiej zacząłem sprawdzać ile jeszcze do końca całej płyty.
-
Kicz. Powiązany z w/w westernową dekadencją. Jesteśmy tak bardzo straceńczy, zepsuci i źli, a zarazem tak bardzo nam wszystko jedno. Szczytowym momentem jest chór dziecięcy w “Cross my heart…”, który śpiewa: “we have chosen hell on earth”- The Wall z piekła rodem tak bardzo, tak diabelsko, wow.
-
Wokale. U Nergala są złe po prostu. Z jakiegoś powodu uparł się śpiewać bardzo nisko i bardzo źle to wychodzi. Mówiąc oględnie, Cave’em (do którego wrócimy jeszcze) to on nie jest. I jeszcze ta wymowa, której nie słychać w Behemocie, tu doprowadza każdego anglistę do bólu zębów. Do chuja pana, Nerdżi, słowo “grzech” po angielsku wymawia się jak polski “syn”, a nie [si:n], bo wtedy mamy trzecią formę od widzieć (“seen”). Kto jak kto, ale pierwszy szatan RP powinien to wiedzieć. Do partii Portera zastrzeżeń mieć nie można, jednak są tutaj dość nijakie, przyćmione postacią jego partnera w zbrodni.
-
Totalny brak oryginalności. Mnóstwo tu rzeczonego Cave’a, do tego oczywiście Cash i paru innych, a mało czegoś własnego. Oczywiście, gdyby piosenki były świetne, nie miałoby to żadnego znaczenia, a tak, kolejny kamyczek do ogródka.
Podsumowując, Songs of Love and Death (dżizas…) to słaba płyta i gdyby nie sława twórcy, niewiele osób by poświęciło jej czas. Oby jak najszybciej odeszła w zapomnienie.
Skomentuj