
Entropia:
Nie potrafię określić dlaczego, ale z każdym koncertem Entropii, tracę zainteresowanie oleśnicką grupą. Tym razem zagrali bez zarzutu, a brzmieli wprost idealnie. Ale tak słucham, słucham, i mam zupełnie w dupie. Trochę mi się kojarzyło z koncertem dyplomowym w szkole muzycznej. Niby wszystko zaliczone i piatką się należy, ale co z tego, skoro nie porywa? Po dwóch piosenkach poszedłem piwkować do przybazylowego ogródka.

Cobalt:
Mala przerwa w analogiach akademickich, bo oto na scenę wchodzą wokalista Charlie Fell, mózg i perkusista zespołu Eric Wunder oraz dwaj muzycy koncertowi. I zaczęło się. Instrumentaliści robili las (acz to nie do końca trafna metafora, bo brzmienie Cobalt jest bardzo bagienno-pustynne, ale niech tam), a Charlie przepotwarzył się we wściekłego dzika, który mimo znacznego kałduna non-stop szalał, tańczyl, kreślił magiczne runy w powietrzu i zagadywał publikę („Chcesz się ruchać?”). Jeśli dodamy do tego dobre wykonanie i nagłośnienie oraz świetne utwory, wychodzi jeden z lepszych koncertów tego roku. Szkoda tylko, że z idealnego Slow Forever poleciały tylko trzy numery.

Oranssi Pazuzu:
Tak jak Entropia była tego wieczoru jedynie sumiennym uczniem, tak Pomarańczowy Pazuzu jest szalonym profesorem. Wraz z pierwszymi dźwiękami otwierającego występ „Saturaatio”, czułem się, jakby sale wypełniła dźwiękowa zupa- powietrze jakby zgęstniało od granych dźwięków. I co prawda ostrzeżenia przed nadmiernym hałasem były sporo na wyrost, był to jeden z głośniejszych koncertów, na jakim miałem przyjemność być. Jeśli dodamy do tego transowość uwagi (i odrobinę wlanego w siebie alkoholu), dziwnym nie jest, że w pewnej chwili zdawało mi się, że unoszę się nad podłogą poznańskiego klubu. I jakkolwiek pod koniec czułem się już trochę zmęczony intensywnością całego show, to i tak Finowie zrobili na mnie wrażenie prawie tak dobre jak Cobalt.