Zaczynamy od ekipy Randy’ego Blythe z kilku powodów. Po pierwsze dlatego, że jest to niezwykle istotny dla mnie zespół, dzięki któremu przekonałem się do muzyki bardziej ekstremalnej, tj. takiej, w której nie ma w ogóle czystych wokali. Dodatkowo ich koncert w starej Progresji należy do moich najlepszych wspomnień związanych z muzyką na żywo. Po trzecie wczoraj odbyła się premiera ich ósmej płyty zatytułowanej Lamb of God. Jeszcze porządnie jej nie przesłuchałem, ale z czterech promujących ją singli żaden nie jest dobry. Dlatego lepiej cofnąć się w przeszłość, kiedy nagrywali naprawdę dobre rzeczy.
Tak ogólnie
Lamb of God zacząłem słuchać od Ashes of the Wake. Pamiętam, że w tamtym czasie katowałem się Panterą, ale szukałem czegoś jeszcze cięższego i bardziej technicznego. Oczywiście nie ma tutaj mowy o jakichś progresywnych zawijasach, ale w sferze gitarowej dzieje się dużo ciekawych rzeczy, a i solówki duetu Morton-Adler potrafią cieszyć ucho. Same piosenki fajnie balansują pomiędzy brutalnością i solidnym groove’em, od którego buzia się cieszy, a głowa buja rytmicznie. Miłym bonusem są niegłupie teksty autorstwa wspomnianego Marka Mortona i wokalisty Randy’ego Blythe’a. Nie tylko zapadają w pamięć (“This is a motherfucking invitation!”), ale zazwyczaj są o czymś ciekawym, co skłania słuchacza do choćby krótkiej rozkminy. Tak więc wszystko się zgadza.
Dyskografia
Pierwsze dwa wydawnictwa Amerykanów, Burn the Priest (wydane pod taką też nazwą) i oficjalny debiut LoG- New American Gospel do teraz robią wrażenie swoją intensywną mieszanką brzmień, które momentami podchodzą nawet pod deathgrind i ciężki sludge, a przeplatają je riffy ewidentnie pożyczone od Dimebaga. Żeby jeszcze sponiewierać słuchacza, produkcja jest obleśnie prymitywna i odpychająca. Z obu tych wydawnictw do obecnej setlisty koncertowej przetrwało tylko “Black Label” co bardzo dobrze pokazuje problem jaki mieli panowie na początku kariery- pisanie chwytliwych i zapamiętywalnych kompozycje.
As the Palaces Burn (2003)
Wraz z premierą As the Palaces Burn kwintet z Richmond poczynił pierwszy krok w kierunku przystępniejszego grania. Produkcja, tym razem ogarniana przez Devina Townsenda, ciągle nie należała do najlepszych, ale była zdecydowanie przejrzystsza niż poprzednio. Same utwory stały się trochę bardziej uporządkowane i prostsze, a przez to łatwiej wpadały w ucho. Ich rdzeniem był ciągle groove metal rodem z Teksasu, ale tym razem ożeniony z ciężkim thrashem ze szkoły Testament (od których ukradli później riff z “Over the Wall”). Do tego doszły naprawdę dobrze napisane teksty o religii, polityce i problemach alkoholowych.
AtPB to zdecydowanie mój ulubiony krążek Baranka Bożego. Nie tylko ma brudne, niedoskonałe brzmienie, które uwielbiam, ale też jedne z najlepszych piosenek w ostatnim dwudziestoleciu. “Ruin”, “11th Hour”, “For Your Malice” i wieńczący całość “Vigil” są wprost wspaniałe i często do nich wracam. Całej reszcie też niewiele można zarzucić. Po tym krążku nastąpiło nastąpiło nieuniknione- wyjście z undergroundu i podpisanie umowy z majorsem Epic.
Ashes of the Wake (2004)
Poza większymi środkami na promocję i zwielokrotnionymi możliwościami koncertowymi, ruch ten przyniósł zmianę za konsoletą, które to miejsce zajął Machine, mający wtedy na swoim koncie pracę z zespołami takimi jak Clutch, Pitchshifter, a nawet King Crimson. Rezultatem była przełomowa w karierze zespołu płyta Ashes of the Wake, jedno z najważniejszych wydawnictw tzw. “New Wave of American Heavy Metal”. Oprócz selektywnej, ale ciągle ciężkiej produkcji, kluczem do sukcesu było przyjęcie przez zespół tradycyjnej konstrukcji utworów, z wyraźnymi zwrotkami, mostkami i refrenami. No i oczywiście kapitalne numery na czele z “Laid to Rest”, “Omerta” i “Now You’ve Got Something to Die For”. Dla amerykańskiej publiczności nie bez znaczenia były słowa piosenek, bezpośrednio odnoszące się do trwającej wtedy (tj. w roku 2004) II wojny w Iraku, do której Stany wyruszyły pod fałszywym pretekstem. Numery na kolejnych krążkach skupiały się głównie na sprawach związanych z przeżyciami wewnętrznymi.
Świetna, bardzo równa (dla niektórych nawet monotonna) płyta, pełna ciężkich i wściekłych utworów, które jeden po drugim tłuką słuchacza po twarzy.
Sacrament (2006)
Kolejne dwa lata upłynęły Lamb of God na intensywnym koncertowaniu i rosnącej presji na nagranie jeszcze lepszej płyty. W cieniu konfliktów w zespole, spowodowanych nadużywaniem alkoholu i innych substancji, powstał album nie tylko zawierający największe hity w historii ekipy z Wirginii (“Redneck” i “Walk with Me In Hell”), ale też cementujący jej miejsce w metalowym panteonie. Drugi i ostatni krążek z Machine przyniósł brzmienie potężne i klarowne, któremu zespół i jego kolejni współpracownicy pozostają wierni do dziś. Mnie osobiście troszkę przeszkadzał brak brudu i dawnej chropowatości, ale dałem się łatwo ugłaskać kolejną porcją bezbłędnych piosenek. Wspomniane wyżej 2 single trochę przyćmiewają resztę, ale jak się puści pozostałe kawałki, słychać wyraźnie, że każdy z nich to efekt ciężkiej pracy i nawet ostatni “Beating on Death’s Door” robi robotę.
Wydany w 2009 Wrath jest tylko odrobinę gorszy od Sacrament, ale słychać już na nim początki kreatywnej stagnacji, która ciągnie się do dziś. Kilka numerów w środku to ewidentne zapychacze robione na automatycznym pilocie, a na kolejnych krążkach odsetek takich średniaków tylko rośnie. Oczywiście pomiędzy nimi zdarzają się perełki, ale patrząc z perspektywy całego albumu, jest ich zdecydowanie za mało, by można te następne płyty ocenić pozytywnie. Nie wiem co mogłoby tu pomóc, bo odstępy między ostatnimi czterema wydawnictwami to odpowiednio 3, 3 i 5 lat, a i tak wszystkie brzmią jakby nagrano je, bo wypada dodawać nowe piosenki na kolejnych trasach koncertowych. Tyle dobrego, że muzycy mają jeszcze wenę i energię, by za każdym razem choć na chwilę zejść z utartej ścieżki, dzięki czemu dostaliśmy takie ciekawostki jak lekko bluesowy “Reclamation”, “Embers” z Chino Moreno, czy też częściowo śpiewany “Overlord” (jest jeszcze “King Me”, ale zbyt przypomina twórczość naszego Huntera, by wymieniać go w jednym zdaniu z pozostałymi). Dla tych pojedynczych momentów kreatywności (no i z gigantycznego sentymentu), nowe płyty będę sprawdzał do końca kariery Lamb of God, ale raczej nie spodziewam się już żadnych mocniejszych doznań.
Esencja:
Dla osób, dla których 3 płyty to za dużo:
Z lewej mańki:
Czyli piosenki inne od reszty:
Dajcie znać, czy ta seria Wam się podoba i o jakich zespołach chcielibyście tu poczytać!
ps. Obrazek z samej góry wziąłem z nme.com
Skomentuj