
Yo, yo, yo! Po małej przerwie spowodowanej m.in. moją kolejną relokacją, tym razem z powrotem do Wiednia, kontynuujemy nasz wieloczęściowy wątek podsumowawczy. Dzisiaj zaprezentuje swoje ulubione wydawnictwa koleżanka Ratajczak Jagoda- anglistka, tłumaczka, blogerka, fanka ciężkiej muzy. Jeśli zdarzyło Wam się przeczytać jej relację z koncertu Marylina Mansona, albo zaglądacie na Następną Blogującą, to już wiecie, że poniżej czeka obfity post. Zatem bez dalszej zwłoki, zapraszam do lektury:
„O.N.A „Mrok” (2001)
Zanim Chylińska ostatecznie zmieniła skórę na portki z lajkry, a tandem Skawiński- Tkaczyk podjął ostateczną decyzję o wskrzeszeniu potwora z typem silnika w nazwie, nagrali płytę, która wbrew swemu emo-tytułowi , stanowiła chyba ostatni dla wszystkich zainteresowanych dowód oświecenia. Wielbiciele radiowych szlagierów w rodzaju „Kiedy powiem sobie dość”, powiedzą sobie dość najprawdopodobniej tuż po wysłuchaniu pierwszych nut na tej płycie- nareszcie ciężkiej, nareszcie grubo ciosanej, nareszcie prawdziwie niepokojącej i okraszonej równie mrocznymi, co szczerymi tekstami. Nie, żeby Agniechę po raz enty ganiać za odkrycie swojej słabości do Modern Talking- raczej za zmarnowanie głosiska, które na „Mroku” wybrzmiewa w pełnej krasie i ,co znamienne ,śpiewa o tym, czego chce się słuchać. Nie że same refleksje o tym, że „Niekochana” i że śmierć na kark dyszy. Jest o wyzysku damsko-męskim, o anoreksji , jest nawet i o pożądaniu, ale lukru nie uświadczysz, co pokazuje, że jednak się da. Godne zwieńczenie chwalebnej dla obu stron współpracy Onej z Onymi- słuchać głośno. Na chwilę zapomnieć o lajkrach i silnikach kombi.
Hey „[sic!]” (2001)
Kiedy dwa lata przed premierą tej płyty Piotr Banach opuścił heyowe szeregi, należało się bać. Facet może i wykazywał ponadprzeciętną skłonność do ulubionego gatunku muzycznego podejrzanie roześmianych pacyfistów w zielono-żółto-czerwonych wdziankach, ale to przede wszystkim on wprowadził Heya do rodzimej rockowej ekstraklasy. Pierwsza nagrana bez jego udziału heyowa produkcja „[sic!]” otworzyła nowy rozdział w karierze tego wyjątkowego, bo i niezmiennie trzymającego fason, zespołu. Z pewnością też- choć nieoficjalnie- miała być sprawdzeniem heyowej racji bytu po abdykacji ojca założyciela. I wyszło. Hey na „[sic!]”, to już nie Hey banachowy, nie tak szorstki i surowy, nie tak jednoznacznie rockowy. Ta niejednoznaczność mu sie jednak przysłużyła. Nie ma tu szablonów i oczywistych rozwiązań. Bywa ostro-gitarowo, a bywa zupełnie nie-ostro z domieszką elektroniki i paru klawiszowych osobliwości, jednak bez zamachu na heyowy charakter, którym okazała się dopiero (już?) kolejna płyta. Nosowska nie zawodzi- z wdziękiem serwuje swoje kolejne wokalne oblicza, to zachrypi, to zakrzyknie, to zapiszczy, to zaśpiewa pięknie i za serducho chwytając i raz jeszcze dowodząc swojej pozycji polskiej tekściary numer jeden. Ostatnia taka płyta Heya.
Arch Enemy „Wages of sin” (2001)
Wszyscy, którym wydaje się, że wokalistka zespołu „ciężkostrawnego” musi być wyjącą do księżyca Walkirią w powiewającej na wietrze sukmanie, muszą zmięknąć po wysłuchaniu tej płyty. Rycząca w szeregach Arcywroga Angela G., może i ma powierzchowność Shakiry, ale prócz tego i ryk zwierzęcy, zapędzający niejednego kolegę po fachu z powrotem na nocnik. Wyszydzaną jako prymitywna i pozbawiona jakiejkolwiek wartości artystycznej umiejętność wokalna zwana growlem, została przez ową panią wyniesiona do rangi sztuki. I to jednak nie byłoby tak oczywiste, gdyby nie muzyka – bracia Amott i reszta, czynią hałas sprawnie, ale nie bezmyślnie, melodyjnie, a nie efekciarsko. Zbędnych nut brak, a po podgłośnieniu tynk odpada ze ścian miarowo i sprawnie. „Płace grzechu” to pierwsza płyta Arcywroga nagrana z Angelą i tym samym pierwsza z całej serii płyt zaskakująco dobrych i równych. Pycha.
Rammstein „Mutter” (2001)
I co z tego, że po niemiecku. Twarda niemczyzna śpiewającego w tym zespole pana, tyko dodaje urody całości. Rammsteinowa Matka to esencja stylu zespołu, który jako jeden z nielicznych nie wypada błazeńsko, nawet ocierając sie o kicz i śmieszność. Tego zresztą jest na tej płycie bardzo niewiele- zamiast tego jest typowa dla Rammsteina precyzja i surowość. Polotu i lekkości tyle w tym, co w typowo niemieckim wurście z saurekrautem, ale przecież nie o anielskie śpiewy i wysmakowane instrumentarium tu chodzi. Rammstein jest konsekwentny w graniu topornym, „totalitarnie” ciężkim, ale jest przy tym tak charakterystyczny, że nie sposób wyjść z podziwu. Uwaga- potrafi nawet chwycić za serce, jak w utworze tytułowym, czy osławionym „Sonne”. Szczytowy popis Rammsteina, soczysty i równy od pierwszego do jedenastego utworu.
Foo Fighters „In your honour” (2005)
Kolejny po „The colour and the shape” dowód na to, że Dave G. marnował się nieznośnie, schowany za perkusją Nirvany. Pan dowiódł tego, że jest właściwym panem na właściwym miejscu, z wieloma pomysłami na swoja muzykę i bijącą na odległość radością grania i radością tworzenia. Owa radość tworzenia dała o sobie znać zwłaszcza przy okazji nagrywania „In your honour”, rzeczy dwupłytowej i wspaniale różnorodnej. Ścieżkę dźwiękową do bicia łbem w ścianę, zapamiętałego szorowania podłogi albo prucia autostradą, stanowić może płyta pierwsza- głośna, zadziorna, w najlepszym stylu do jakiego przyzwyczaiły słuchacza poprzednie płyty. Na wyciszenie się z kubłem melisy w garści- płyta druga, akustyczna, spokojna, ale ani przez moment flegmatyczna. Uparci dosłyszą odblaski nirvanowej „Unplugged”, złośliwi przyczepią się rozmemłania kolaboracji z panią Jones. Reszta powinna być zadowolona.
Saxon „The inner sanctum” (2007)
Nigdy nie podejrzewałabym siebie o to, że dam sie przekonać do zespołu, od zawsze kojarzącego mi się z zatęchłymi skórzanymi kurtkami i trącącym myszką rok en rolem spod znaku flaszki i imidżu germańskiego wojownika. A jednak dziadki pozytywnie mnie zaskoczyły, nie tylko konsekwentną eksploatacją kwestii anglosaksońskich (zboczenie zawodowe). „The inner sanctum”, to płyta niespecjalnie nowatorska, ale niezwykle solidna, i choć nie zabrakło na niej typowo rokendrelowych zaśpiewów nawołujących do napier…ile fabryczka da, bywają na niej teksty niegłupie, a tło muzyczne pozostaje niezmiennie krzepiące. Że heavy metal to bardzo tradycyjny, przestaje przeszkadzać- dla samego „State of grace”, do którego zapałali miłością nawet niektórzy mi znani, a zatwardziali wrogowie rock and rolla, warto sie przełamać.
Acid Drinkers „Verses of steel” (2008)
Moje ukochane błazny herbu tanich alkoholi wiele lat zbierały siły chcąc stworzyć płytę dorównującą artystycznie miażdżącemu „Infernal connection”. Aż chce się westchnąć- nie nagrywaj zbyt dobrych płyt, bo lud Ci tego nie zapomni. Mimo wszystko, kwasożłopy stanęły na wysokości zadania. Nie straciwszy ani swojego stylu, ani werwy , na pewno pozytywnie zaskoczyli wszystkich, którzy nie spodziewali się po nich już niczego więcej niż ekscesów z nalewką w tle. „Verses of steel” ma moc burzenia ścian, rzecz to tłusta, przemyślana i na pewno dowodząca tego, że polski thrash nie tyle „jeszcze dycha”, co oddycha pełną piersią. Być może brak na płycie wbijających w ziemię utworów z potencjałem tzw. evergreenow, ale już za to, że produkcja pozbawiona jest słabych momentów, należy się laur.
Behemoth „Evangelion” (2009)
Autor tej strony, jak również pan Skibiński przedstawiający swych ulubieńców poniżej, zna moje zdanie na temat Nergala- jegomość to zdolny, acz uparcie i niezbyt przekonująco kreujący się na intelektualistę i głównego krytyka polskiej sarmackiej mentalności, uparcie cytujący tych samych trzech autorów i niezmiennie dumny ze swej powierzchownej znajomości Biblii. Ale imidż na bok. Pokłony dla faceta za nagranie płyty, mogącej być dumą polskiego metalowego podwórka. Durne teksty naszpikowane nieuzasadnioną z językoznawczego (tak, tak..) punktu widzenia archaizacją, szczęśliwie nikną przy muzyce. Ta przyprawia o ciary, powala brutalnością i klarownością brzmienia. Perła kompozytorsko -producencka, ostatecznie potwierdzenie , że Behemoth nie znalazł się w światowej metal-czołówce przypadkowo.
Yeah Yeah Yeahs „It’s blitz!” (2009)
Zapachniało alternatywą spod znaku Open’era, ale grunt, że zapachniało miło i trwale. Wyjątkowo zaskakującym było za dla mnie samej zauroczenie płytą zespołu, którego, 10 lat wcześniej, w sile burzy i naporu, zapewne zignorowałabym, jako przesadnie nastrojowy. Dziwna jest to muzyka- niby rockowa, ale nie rockowa, niby niszowa, a jednak uroczo przystępna, ni to melancholijna, ni to porywająca, zawsze jednak mająca w sobie pewien niepokojący pierwiastek, jakiś pieprz i wanilię, coś agresywnego i rozczulającego zarazem- nad całą mieszanką góruje zaś wizualne skrzyżowanie gejszy i Johnny’ego Casha, w postaci absolutnie niepowtarzalnej, z charyzmą w nazwisku, Karen O. Więcej takich zaskoczeń.
Hole „Nobody’s daughter” (2010)
„Miłość wszystko zwycięży” powiadał klasyk. Courtney Love, od lat i niesłusznie przedstawiana najpierw jako jadowita wdowa po panu wiadomym, a dopiero potem muzyk i aktorka, zwyciężyła większość nałogów i nagrała całkiem przyzwoitą płytę. Sygnowanie jej nazwą Hole być może pachnie desperacją ( bo po dawnym, prawowitym Hole została co najwyżej- nomen omen- czarna dziura),ale wstydzić się nie ma czego. Love może i nie przekonuje tak bardzo jak w czasach swojej świetności ( tj. w czasach arcycudownej płyty „Live through this”) , ale chrypi, rzęzi i skrzypi udanie, kilka nośnych utworów przy okazji przemycając. Czy odkrywa Amerykę? Ano nie odkrywa, postgrungowe klimaty , to dla wielu zaledwie relikt dawnych czasów, kompotem płynących. Ale też nie o odkrywanie Ameryki tu chodzi- raczej o zaświadczenie, że na estradzie pełnej upudrowanych pseudorockmanek a la Avril plastik Lavigne, ostała się choć jedna gniewna i w swym gniewie autentyczna dama. I bynajmniej nie mówi ostatniego słowa.”
Skomentuj