
Dojazd:
Powiem tak, już nigdy (o ile to będzie zależało ode mnie) nie wybiorę się w podróż dłuższą niż 300 km pociągiem pkp. Po pierwsze, przepłaciłem strasznie, licząc, że Intercity dowiezie mnie na miejsce w ciągu 5 godzin. Otóż nie. Planowana przesiadka w Warszawie zamiast 15min, trwała ponad godzinę, a cała podróż około 7. Po przyjeździe na miejsce, czułem się jak wysrana jagoda. Dodatkowo, jeśli chodzi o komfort jazdy, to Intercity od Interregio różni się tym, że panie rozwożące żarcie bardziej się starają, żeby pasażerowie skusili się na któreś z przesadnie drogich specjałów. W Krakowie, trochę czasu mi zajęło, żeby odnaleźć tramwaj, którym następnie udałem się do znajomych mej konkubiny, u których zostawiłem swoje rzeczy. Korzystając z okazji, pozdrawiam ich serdecznie. To dobrzy ludzie. Od nich udałem się prosto do klubu Studio.
Miejscówka:
Mimo, że znajduje się w samym środku miasteczka (tfu!) studenckiego, klub Studio naprawdę daje radę. Duży, całkiem czysty i z piwem za 6zł/0,4l. Na wejściu przedsionek, w którym rozmieścili się sprzedawcy merchu, na prawo szatnia i zejście do kibli na dole. Na prawo przejście do sali “siedzącej” z barem, a na wprost duża sala “widowiskowa”, że tak powiem. Pomieszczenie to, w kształcie kwadratu, w rogu na przeciwko wejścia ma średnich rozmiarów scenę, na lewo od której jest mały sektor miejsc siedzących, a dookoła pod ścianami rozciąga się galeria widokowa.
Decapitated:
Zaprawiony dwoma bodajże tyskaczami, ustawiłem się plecami do stołu mikserskiego, gotowy by doświadczyć muzyki ekipy z Krosna. Repertuar składający się 6 numerów, w tym 50% z ostatniej płyty przeleciał jak z bicza trzasł. Konkretny nakurw zwieńczony kultowym “Spheres of Madness”. Kompletnie zmiażdżyła mnie gra Vogga. Koleś ma tak niesamowitą prawą rękę i wykręcone brzmienie, że najprawdopodobniej większość część koncertu stałem, gapiąc się na niego z rozdziawioną japą. Mistrz!
Lamb of God:
To mój drugi koncert Owcy, pierwszy ciągle stoi na pierwszym miejscu podium (razem z Deftonesami i czającym się z tyłu Watain) jeśli chodzi o mój koncertowy Top Wszechczasów. Dziwnym nie jest, że oczekiwania miałem spore. I niestety trochę się zawiodłem. W sumie wszystko było ok, ale na każdym polu brakowało małego “czegoś”. Albo jestem starą, zblazowaną marudą, która powinna siedzieć w domu i opowiadać (wyimaginowanym, jak na razie) wnukom jak to drzewiej bywało. Przede wszystkim, brakowało mi tej zaciętej atmosfery z Progresji. Tam było mnóstwo ludzi, ściśniętych na małej przestrzeni, walczących ze sobą o pozycję na parkiecie i powietrze. W Krakowie, publiki było jeszcze więcej, ale Studio też znie przewyższa Progresję, jeśli chodzi o powierzchnię, więc w zasadzie panował luz, do tego stopnia, że można było wskoczyć w młyn pod sceną na kilka piosenek, wyjść na parę, aby odsapnąć i wrócić skakać dalej. Takie to było… zbyt łatwe. Podobnie było z gwiazdami wieczoru. Wszyscy na luzie, rzucający uśmiechami między sobą i w publiczność. Również gra gitarzystów była na tyle luźna, że dochodziło do pomyłek (np. rozjechane intro do “Walk with Me in Hell”). Ogólnie, brakło tego nerwu, pazura, który ciągle powoduje przyjemne mrowienie na plecach na wspomnienie ich poprzedniej wizyty. Najmniej zastrzerzeń mam chyba do setlisty, która objęła całą dyskografię, na szczęście nie poświęcając zbyt wiele miejsca na utwory z ostatniej, nienajlepszej moim zdaniem, płyty Resolution. Spis utworów macie tutaj. Jedyne czego mi brakowało to dodatkowe numery z Sacrament i As the Palaces Burn(np. :Descending” albo „11th Hour”), ale to takie czepianie się na siłę. Bo jednak problem leżał w trochę zbyt lajtowej atmosferze, która zamiast burdy w obskurnej melinie, przypominała wyjście z kumplami z pracy do dobrego pubu. W sumie przyjemnie, ale jednak emocje nie te same.
Skomentuj