Wszystko zaczęło się od popularnego serwisu facebook.com. Właśnie dzięki tej stronie doszło do mojego wyjazdu na koncert Stalowej Pantery do stolicy Wielkiej Brytanii (bilet na koncert kosztował 22 funty, czyli trochę tylko więcej niż u nas). W skrócie: polscy znajomi zignorowali moją propozycję wspólnego wyjazdu na koncert do Warszawy. Na szczęście zauważyła ją koleżanka mieszkająca nad Tamizą i zaprosiła mnie i mą konkubinę na tydzień na Wyspach. Nie będę się tutaj rozpisywał co zwiedzałem (London Eye, Science Museum i takie tam inne), ale ogólnie Londyn spoko, tylko mają zjebaną pogodę i zdecydowanie za dużo ludzi. Wszędzie tłok o każdej porze dnia. Masakra w chuj.
Brixton Academy
Tak naprawdę nazywa się to teraz o2 czy jakoś tak, ale walić komercję. Jakby nie było, jest to jedna z kultowych angielskich sal koncertowych. Grali tu i nagrywali koncertówki duzi i wielcy. Miejscówka położona jest w podłej do niedawna dzielnicy, o której śpiewali The Clash. Jako że było dość późno, a stacja metra blisko sali, nie udało mi się bardziej porozglądać. Poza tym, zaczęliśmy się alkoholizować już w drodze, w związku z czym wspomnienia mam lekko rozmazane. Pod klubem roiło się od koników i fanów Stalowej Pantery. Co najfajniejsze, na oko ponad połowa z nich (fanów, nie koników) była przebrana w konwencji ejtisowo-glamowej: obcisłe legginsy, pocięte koszulki i rozmaite peruki. Pierwsza kolejka, do zewnętrznych bramek, była z boku klubu. Dołączaliśmy się do niej i odchodziliśmy z 4 razy, bo nie wpuszczali z butelkami, a alkoholu przecież wylać nie wypada. Potem druga bramka w drzwiach lokalu i już byliśmy w środku. Środek zaś wyglądał jak jakieś old-schoolowe kino albo nawet teatr. Zdobienia, dywano-wykładziny – klasa. Mimo, że mieliśmy już całkiem dobrze, trzeba było się jeszcze odrobinę doprawić. Na szczęście kolejki po piwo (4,5 funta za bodajże Carlsberga z puszki) były krótkie, więc chwilę później byliśmy na balkonie (trochę siara na koncercie metalowym, bo same miejsca siedzące, ale i tak wszyscy potem stali). A cała sala jest fhuj wielka. Wg oficjalnej strony jest w stanie pomieścić w sumie prawie 5.000 ludzi. Kształtem przypomina amfiteatr, a kolumienki i inne pierdoły na ścianach kojarzą się raczej z operą albo teatrem, niż z heavy metalem.
The Cringe
Na support poszedł zespół z zupełnie innej bajki niż gwiazda wieczoru. Mający w swoich szeregach typa z Mr Bungle Amerykanie grają alternatywnego rocka, trochę w stylu Smashing Pumpkins. Całkiem sympatycznie im to wyszło, a na dodatek wrzucili covery Black Sabbath i Thin Lizzy, za co publiczność nagrodziła ich brawami. Będę musiał obadać całą płytę kiedyś.
Steel Panther
Zaczęło się od klasycznego “Number of the Beast” puszczonego z taśmy i odśpiewanego przez jakieś 90% uczestników koncertu. Następnie, przy ogłuszającej wrzawie publiczności, na scenę wybiegł kwartet z Los Angeles. Zaczęli, jak wszystkie koncert na trasie STD, od “Eyes of the Panther” po czym przeszli do bardzo lubianego przeze mnie “Tomorrow Night”.
I tu wyszła specyfika show Stalowej Pantery – poza samą muzyką, dużo czasu zajmują żartobliwe pogaduchy między członkami zespołu, czasem też z udziałem publiczności. I jakkolwiek większość tekstów była zabawna, to były momenty, gdy te przerywniki trwały za długo. Do największego gaduły metalu, Robba Flynna, sporo brakowało, ale i tak w czasie jednej takiej przerwy zdążyłem wyjść z balkonu, odlać się, wrócić, znaleźć miejsce i usiąść z powrotem, nie utraciwszy ani jednej nutki. Drugim słabszym punktem było nagłośnienie. Gitara i bas były trochę za bardzo z tyłu, co było szczególnie słyszalne w skądinąd rewelacyjnym “17 Girls in a Row”, gdzie miażdżący riff wiezie cały utwór.
Poza tym wszystko mi się bardzo podobało. Dopiero na żywo widać i słychać, jak oni wszyscy dobrze grają. I to bardzo. Na mnie przede wszystkim wrażenie zrobił świetny wokal Michaela Starra. Wiadomo, zdarzały się niedociągnięcia, ale to co ten koleś wyciągał i jak operował głosem było niesamowite. Dodatkowo, poza perkusistą, wszyscy Panterowcy byli w ciągłym ruchu, biegali po scenie, machali synchronicznie głowami i/lub nogami, a Lexxi Foxxx poprawiał makijaż przy lustrze z boku sceny. Do tego dochodziły zabawy strzelbą na confetti oraz buchające płomienie, a także podwieszony pod sufitem ekran. Tamże wyświetlane były teledyski do bieżącego utworu, albo, jeśli takowego nie ma, jakieś animacje i słowa piosenki. Z jednej strony spoko, bo pozwalało śpiewać bez wyuczonego tekstu (ja co prawda w takich sytuacjach po prostu drę ryja), z drugiej odwracało uwagę od samych muzyków. W skrócie, na scenie działo się bardzo dużo. Apogeum przypadło na końcówkę części głównej setu, kiedy na scenę zaproszono chętne fanki (zwane Fanterkami). W sumie doliczyłem się ich chyba z trzydziestu. Większość pasztety, ale darmowym cyckom (które część pań odsłaniała) nie patrzy się w zęby. Czy jakoś tak.
Jeśli chodzi listę piosenek, to było po 6 z dwóch pierwszych płyt i 3 nówki z All You Can Eat (m.in. miszczoskie „Glory Hole”). Wszystkie były spoko, a najfajniej wyszły “Turn Out the Lights”, “Asian Hooker” i, odśpiewany w połowie przez samą publiczność, “Community Property”. Do pełni szczęścia brakowało chyba tylko “Girl From Oklahoma” i “Fat Girl”.
Podsumowując, warto było lecieć ten kawał drogi na show Stalowych Panter. Upiłem się, śpiewałem, tańczyłem – ogólnie bawiłem się wyśmienicie. Jeśli lubicie posłuchać profesjonalnie zagranego rocka z lat 80-tych w połączeniu ze sprośnym humorem, nie ma na całym świecie lepszej opcji niż koncert Steel Panther. Polecam serdecznie!
Nagrania z widowni:
ps. foto sam robiłem. Tanim samsungiem z klawiaturką. #oldschool.
Skomentuj