Piłka meczowa: Schammasch: Triangle
Trzecie wydawnictwo Szwajcarów, w wersji fizycznej podawane na trzech krążkach (choć spokojnie wystarczyłyby 2- całość trwa 100 minut). Muzyka zawarta na Trójkącie mocno mi się kojarzy z dwiema polskimi płytami z roku ubiegłego- Ghost Chants Outre i Near Death Revelations Blaze of Perdition. Najogólniej mówiąc, grany jest tu awangardowy (acz nie ekstremalnie) black metal, z podniosłym nastrojem i nieoczywistymi strukturami utworów. Całość jest naprawdę dobra i przewyższa wyżej wspomniane rodzime pod względem kompozycyjnym (np. “Above the Stars of God” to jeden z najlepszych utworów ostatnich kilku lat), ale ja daję radę słuchać tylko na wyrywki, pojedynczymi płytami. Mimo, że muzyka na każdym krążku jest trochę inna – od agresji i chaosu na 1. cd, do apatycznego spokoju i beznadziei na ostatnim, to przesłuchanie Triangle od pierwszej do ostatniej nutki jest nie lada wyzwaniem. Które moim zdaniem warto podjąć.
Blood Ceremony: Lord of Misrule
Occult rockowcy, którzy przegięli z ładunkiem naftaliny. Całość brzmi nie tylko archaicznie, ale też dość rachitycznie. I jeszcze ten jebany flecik… Dałoby się to wszystko przeboleć, gdyby kompozycje kopały dupę. A te zamiast kopać, zanudzają na śmierć.
Dark Funeral: Where Shadows Forever Reign
Płyta idealnie nadająca się jako wprowadzenie do black metalu dla zupełnych laików: jest mrocznie i momentami brutalnie, ale brak tu jakiejś odpychającej ekstremy, czy to w sferze produkcji, czy piosenko-pisarstwa. Ot, dziewięć wpadających w ucho piosenek od podboju świata ręka w rękę z Rogatym. Osobiście, słuchało mi się tej płyty przyjemnie, ale nie sądzę bym za pół roku potrafił przypomnieć sobie więcej niż jeden (“Temple of Ahriman”) utwór.
Death Angel: The Evil Divide
Przystępny, wręcz piosenkowy thrash od weteranów gatunku. Niby nie przepadam za tym stylem, niby ocierają się o kicz w silnie inspirowanej Anthraxem balladce pt. “Lost”, ale jako soundtrack do jazdy na rowerze nadaje się bardzo dobrze. I ogólnie, jak chcecie posłuchać rzetelnych, szybkich, ale jednocześnie przebojowych piosenek, które nic w Waszym życiu nie zmienią, to możecie The Evil Divide obadać.
Ragehammer: The Hammer Doctrine
Gatunkowa mieszanka skrojona wprost pod metalowych ortodoksów: old schoolowy thrash z silnymi wpływami blacku i szwedzkiego DM spod znaku Entombed. Innymi słowy- 9 pędzących na złamanie karku numerów, okraszonych fajną, brudną, ale selektywną produkcją. Najlepsze wrażenie zrobiły na mnie numery z polskimi tekstami- “Wróg” i cover mniej znanego projektu Krzysztofa Klenczona z Czerwonych Gitar “Spotkanie z Diabłem”. W obu przypadkach rytm i melodyka polskiego języka sprawiają, że kawałki brzmią interesująco na tle anglojęzycznej części płyty, która trochę zlewa się w jednorodną porcję łupanki, tak, że około 6 numeru zaczyna się nudzić. Ogólnie jednak płyta niezła, robiąca smaka na występy Ragehammer na żywo i na ich kolejny krążek, gdzie, mam nadzieję, więcej będzie rodzimego narzecza.
Red Hot Chili Peppers: The Gateway
Kapitalna produkcja (ścieżki gitary są po prostu idealne!) i półtorej dobrej piosenki (“Dark Necessities” i częściowo “The Hunter”) – tak w skrócie wygląda nowe wydawnictwo RHCP. Większość utworów to takie śpiące misie, lekko bujające się w norkach. Niby przyjemne, niby mogą sobie lecieć w tle, ale w końcu człowiekowi też chce zdrzemnąć. Nuda!
Revocation: Great is Our Sin
Instrumentalne popisy, wstawki jazzowe, rytmiczne łamańce- to wszystko Revocation proponowali już na poprzednich płytach. I może gdybym ich nie słyszał wcześniej, dałbym się Great is Our Sin zauroczyć. A tak, przyjmuję to jako kolejny produkt z taśmy produkcyjnej, której zarządcy nie chcą wysilić się na jakiekolwiek zmiany. Żeby chociaż pisali jakieś wyjątkowo fajne, wpadające w ucho piosenki. A tu nic. Jak tu żyć?
Ps. Co do coveru Slayera (“Altar of Sacrifice”), to powiem tak- zespół thrashowy coverujący zespół thrashowy. No emocje jak na grzybach.
Stillborn: Testimonio de Bautismo
Półgodziny prawie nieustannego, deathmetalowego nakurwu. Dość szybko się kończy, ale jeszcze szybciej męczy. Przede wszystkim brakiem ciekawych kompozycji i zapadających w pamięć motywów. Do tego irytująca, zbyt przymulona produkcja.
Tombs: All Empires Fall
Rzetelny blaczek z rozmaitymi naleciałościami. Jest mrok, niezłe kompozycje i wpadające w ucho (ale w żadnym wypadku tanie!) melodie. Ogólnie epka spoko, ale do obsrywu daleko.
Skomentuj