Black Dahlia Murder, The: Nightbringers
Pisanie o płytach takich zespołów jak TBDM jest jedną z najmniej wdzięcznych rzeczy na świecie. Stylistycznie, każdy ich krążek jest bardzo zbliżony do poprzedniego- pędzący na złamanie karku death metal z mnóstwem melodii i fajnymi solówkami, okraszony popisami wokalnymi Trevora Strnada, który potrafi i ryknąć i zakwiczeć. Wszystko rozchodzi się o egzekucję. A ta, muszę przyznać z radością, jest tutaj na najwyższym poziomie od czasów Nocturnal sprzed 10 lat. Numery są fajnie napisane, odpowiednio zróżnicowane i każdy z nich kopie dupsko. Co również ważne, jest ich tylko 9 na płycie, łącznie 33 minuty porywającej muzyki. Nie ma opcji, żeby słuchacz nie odczuwał po czymś takim niedosytu, wręcz zmuszającym do ponownego wciśnięcia przycisku Play.
Circa Survive: The Amulet
Tak się zastanawiałem, po chuj ja wracam do tego Circa Survive przy każdej kolejnej premierze? Chłopaki nagrali 2 piosenki absolutnie nie do wyjebania (“Wish Resign” i “Difference Between…”), ale reszta to taki przeciętny indie roczek. Nie wkurwia, nie porywa, ot plumka sobie w tle. No i wtedy Anthony Green zaczął śpiewać. Dobry borze tucholski, jak on cudownie śpiewa. Tak więc, o ile nie jesteście psycho-fanami Antka, spokojnie możecie sobie The Amulet odpuścić. W przeciwnym wypadku pewnie i tak już znacie tę płytę.
Krimh: Gedankenkarussell
Rzetelnie zagrany (przez Krimha) i zaśpiewany (przez różnych polskich i zagranicznych wokalistów, m.in. Patryka Zwolińskiego, Rastę i Wielebną) nowoczesny metal. Stylistycznie mamy tu trochę Meshuggah, trochę nowego Decap i trochę przebojowego amerykańskiego mainstreamu. Wszystko to zgrabnie poukładane we wpadające w ucho piosenki, które co prawda nie przyzywają diabła ani nie kruszą murów, ale jako soundtrack do jazdy na rowerze czy pracy biurowej nadają się doskonale.
Loathfinder: The Great Tired Ones
Krakowianie nie wymyślają niczego nowego- wszystkie te stonerowe i doomowe riffy zostały już nagrane. Mało kto łączył je jednak w tak sprawny sposób. Cała epka płynie spacerowym tempem po rzece szlamu, a słuchacz chce “jeszcze i jeszcze, więcej i więcej” jak śpiewał poeta. Przy okazji, zwracam uwagę na cudownie obleśną produkcję i brzmienie basu. Piękna sprawa.
Mastodon: Cold Dark Place
Nawet będąc wielkim fanem kwartetu z Atlanty, muszę napisać, że panowie nie umieją w EPki. Lifesblood jeszcze jakoś się broni, ale umówmy się, jest to raczej zwiastun tego co ma nadejść na Remission, aniżeli zestaw wyjątkowo dobrych, czy nawet solidnych utworów. O mini-soundtracku do filmu Jonah Hex nie chcę nawet zaczynać, bo był to wyjątkowo nudny klocek. Niestety CDP nie zatrzymuje tej tendencji. Każda piosenka brzmi tu jak balladka wycięta z trzech ostatnich długograjów Mastodona. Senny klimat, ładne melodie i mnóstwo warstw instrumentów- jakiś tam urok mają. I sądzę, że na regularnej płycie, pomiędzy żywszymi kawałkami, te tutaj spisywałyby się naprawdę nieźle, szczególnie “Blue Walsh” i “Toe to Toes”. Ale wszystkie razem stłoczone ze sobą męczą mimo, że jest ich tylko cztery.
Satyricon: Deep Calleth Upon Deep
Nie zrażony porażką, którą był wydany 4 lata temu Satyricon, norweski duet nie zbacza z drogi prowadzącej w kierunku bardziej bujających, rockowych lądów, zakorzenionych jednak w tradycji norweskiego blacku. Dokonuje na szczęście korekty kursu, omija mielizny i dopływa do celu, którym jest całkiem udana płyta, moim zdaniem najlepsza od przynajmniej 10 lat. Piosenki są ciekawe, mieszając w sobie zarówno przystępne, jak i ekstremalne motywy, podkreślone niesamowitym bębnieniem Frosta. Zwróćcie też uwagę na atmosferę dostojnego smutku, przeszywająca całe wydawnictwo. W świetle sytuacji zdrowotnej Satyra, brzmi to jak pożegnanie ze światem, nie na klęczkach, czy w obsranym łóżku, ale w pozycji stojącej, przekazując pochodnię „braciom w ciemności”. Polecam!
Soen: Lykaia
Patetyczny prog na wrażliwego metalowca. Innymi słowy- takie gorsze Riverside. Odpadłem przy drugiej piosence i ogólnie gardzę w chuj.
Tombs: The Grand Annihilation
Tombs to taki wiecznie obiecujący zawodnik black metalu. Od początku kariery pokazywał przebłyski wielkiego talentu, jego niektóre zagrywki wprawiały fanów i media w osłupienie, ale pełnego dobrego i równego sezonu (tj. płyty) nigdy nie zagrał. Gdyby był debiutantem, można by ten brak konsekwencji wybaczyć. Ale jest to już czwarte duże wydawnictwo Amerykanów i po raz kolejny na pojedynczych błyskach talentu (np. “November Wolves” czy “Way of the Storm”) się kończy. Dodatkowo, zbyt wyraźne są tu wpływy black-roczka od Satyricon i chwytliwości typowej dla Blake’a Judda z Nachtmystium. Ogólnie więc, mamy tu pojedyncze zabójstwa, ale do obiecanej w tytule wielkiej anihilacji daleko.
Skomentuj