
Na ten koncert cieszyłem się jakoś tak od 2004 roku, kiedy to w ręce wpadła mi płyta Ashes of the Wake. Chyba każdy obecny zgodzi się ze mną, że warto było czekać. Ale po kolei.
Podróż tam.
W dość gorący i bardzo duszny wtorek przechodząc przez dworzec jak co dzień, zamiast podążyć w kierunku uczelni, skręciłem do kasy i nabyłem bilet do Warszawy. W czasie samej jazdy nie zdarzyło się nic nadzwyczajnego, poza tym, że siedzący obok jegomość cały czas podpatrywał moje zapiski, by po jakichś dwóch godzinach wyznać, że pochwala mój kierunek studiów i że ogólnie warto się uczyć. Uprzejmie przyznałem mu rację, po czym odczekałem parę chwil, wepchnąłem z powrotem słuchawki do uszu i pozwoliłem panu Shuffle wybierać piosenki z dyskografii gwiazdy wieczoru. Na dworcu czekał na mnie kolega, aktor scen wszelakich. Następnie pojechaliśmy do jego mieszkania na Pradze Północ, w celu pozostawienia moich rzeczy. Sama dzielnica, tak demonizowana w mediach, wydała mi się nie najgorsza, nawet pomimo napisu „Brama straceń, kurwo” w przejściu na dziedziniec kamienicy. Po pozostawieniu swego bagażu, wróciłem do centrum miasta, posilić się i obadać słynne „Złote tarasy”.Szczerze mówiąc, srodze się zawiodłem. Ani to szczególnie duże, ani fajnie zrobione. Takie tam. Nawet galerianek nie widziałem. Acz z drugiej strony jeszczem o kilka lat za młody i kilkanaście tysięcy pensji za lekki coby zasłużyć sobie na ich atencję. Wyrobiwszy sobie opinię na temat sławnej galerii handlowej wyszukałem odpowiedni autobus i ruszyłem nim do klubu Progresja.
Klub.
Gdy dotarłem na miejsce, lokal otworzył już swoje podwoje i fani powoli wlewali się do środka, prosto w ręce skorych do obmacywania ochroniarzy w gustownych, czerwonych koszulkach polo. Mając jeszcze trochę czasu do rozpoczęcia koncertu, skierowałem się do baru, serwującego piwo Królewskie, które niniejszym polecam. Potem, jak na fan-boya przystało,zakupiłem widoczną powyżej koszulkę i zrobiłem małą rundkę dookoła klubu,podziwiając entuzjazm fanów i urodę fanek.
Toxic Bonkers.
Gdy na scenę, przy akompaniamencie niezbyt słyszalnych klawiszy, wkroczył łódzki zespół Toxic Bonkers. Niestety, ciężko mi powiedzieć cokolwiek na temat ich występu, gdyż osoba odpowiedzialna za nagłośnienie zespołu doszła do wniosku, że wystarczy nam, jak będzie słychać tylko perkusję i wokal. Trzeba jednak łodzianom oddać, że wyglądali na zaangażowanych w to co robili. Przy trzecim Królewskim zaczynało mi się już podobać, ale wtedy też ich set dobiegł końca.
Lamb ofGod.
Jakieś 20 minut później gasną światła i z taśmy wydobywają się dźwięki The Passing i już wtedy stało się wiadome, że przynajmniej publiczność da z siebie wszystko. Stłoczeni w całym lokalu ludzie darli się,klaskali a przecież ten numer to tylko akustyczne intro. A potem nadszedł cios w postaci In Your Words i na sali zapanował chaos. Wszyscy wokół skakali i razem z hasającym po scenie Randy’m wykrzykiwali kolejne słowa utworu. Zespół na luzie, ale z diabelską precyzją przebijał się przez kolejne numery.Wokalista co chwila wyrażał swoje uznanie dla szalejącej publiki, która dawała z siebie wszystko. Ja swoje trzy piwa wypociłem jakoś koło trzeciego w kolejności, singlowego Set to Fail. A potem już była tylko walka o przeżycie. Szczerze mówiąc, tak intensywnego koncertu jeszcze nie miałem przyjemności przeżywać. Każdą chwilę między utworami poświęcałem na łapanie powietrza, o co pod sceną, gdzie stałem (z lewej strony, vis-a-vis Williego)nie było łatwo. Tu też należy wyrazić uznanie dla publiczności, która przyszła bawić się, a nie szukać zaczepki, jak się niestety czasem zdarza. Co do dźwięku, to poza zbyt cichym basem, wszystko było elegancko słychać, zarówno zl ewej jak i prawej strony, na którą wyrzucił mnie circle pit (jaki jest polski odpowiednik? Młyn?) podczas Laid to Rest. Na koniec poszedł jeszcze słynny Wall of Death, ale na takie atrakcje jestem za cienki w uszach.
Nie wiem, co mógłbym jeszcze napisać. Mimo, że minął prawie tydzień od tamtej nocy, ciągle mam ciary na wspomnienie niektórych momentów(np. zupełnie niespodziewany, a uwielbiany przeze mnie Descending). Było rewelacyjnie. Ale w sumie czego się spodziewać, Owca to już jest bez dwóch zdań pierwsza liga metalu na świecie i to było widać, słychać i czuć.
Setlista też była profesjonalna. Po cztery numery z 3ostatnich płyt, 2 z As the Palaces Burn i stały punkt programu- BlackLabel z debiutu. Wszystko kunsztownie wymieszane wedle zasady: 3-4szybkie- jeden wolny. Szczegóły macie tutaj. Jedyne co mi troszkę nie pasowało,to jeden ze słabszych kawałków z Wrath- Dead Seeds. Brak mi w nim pierdolnięcia, ale to i tak takie czepianie się na chama.
Po wszystkim pokręciłem się jeszcze pod sceną, co przyniosło mi 3/4 pałeczki Chrisa Adlera, która walnęła mnie w czoło. Dopadł do niej jakiś koleś i uzgodniliśmy, że się podzielimy. Zmęczony i szczęśliwy ruszyłem na autobus nocny, wierząc, że słowa Randy’ego o powrocie do Polski to nie była czysta kurtuazja. Ja na pewno będę.
Powrót:
Dobiwszy się 3 drinkami o nazwie SkaMas zasnąłem snem sprawiedliwego, by następnego dnia rano, męczony kacem i zakwasami ruszyć dusznym pociągiem do domu. I kończąc w stylu wypracowania z języka polskiego:to był jeden z najfajniejszych dni w moim życiu.
A żebyście mieli lepszy wgląd w to co się działo tamtego wtorku kilka filmików:
The Passing+ cześć In Your Words
Wielkie dzięki dla ludzi, którzy to wrzucili (o ile, rzecz jasna, wchodzą na Twoją Starą)- super pamiątka.
Ps. Podobno na koncercie była też śmietanka naszego metalowego światka,z kolesiami z Frontside, Virgin Snatch i Behemotha na czele. Tym ostatnim musiało być chyba całkiem miło, kiedy Randy dedykował im Laid to Rest.Ja tam bym się posrał z dumy.
Skomentuj