Bardzo lubię twórczość pisaną Jarka Szubrychta. Czy to na blogu (link jest po lewo), czy na portalu T-Mobile Music, czy nawet wpisy fejsbukowe- rzadko trafia się tekst nieciekawy czy chociażby źle napisany. Nie dziwi zatem, że na wieść o wydaniu biografii zespołu Vader pognałem do salonu empik w celu zakupienia tegoż dzieła. Niestety, pomimo, że data premiery już nadeszła, na półkach ciągle brakowało tomu poświęconemu Piotrowi z Olsztyna. Na szczęście, na jednej z niższych półek dostrzegłem nazwisko wokalisty Lux Occulty zdobiące biografię amerykańskiego zespołu Slayer. Ciągle będąc pod wrażeniem ich występu na poznańskim stadionie bez wahania wymieniłem podarowany przez przyszłych teściów bon na ponad 400-u stronicową książkę.
W moje ręce trafiło wydanie z roku 2013 (oryginał jest z 2006) i całość kończy się przygotowaniami do koncertu Big Four w Warszawie. A zaczyna jeszcze w latach 60-tych ubiegłego wieku, kiedy główni bohaterowie dopiero przychodzili na świat. W międzyczasie trafiamy w dość standardowe tryby żywota większości zespołów czyli święta trójca: studio-płyta-trasa, przerywane kontuzjami i zmianami kadrowymi. I chyba ta powtarzalność jest główną z nielicznych wad tej biografii. Poza tym dodałbym dość ubogą szatę graficzną (mało zdjęć z zaledwie kilku okresów czasu). Jeśli chodzi o styl, to jak zwykle u redaktora Szubrychta jest dobrze, acz irytują pytania retoryczne w stylu: “Co Ty nie powiesz, Kerry?”.
Trochę przeszkadza też fakt, że biografia jest nieautoryzowana, czyli autor nie miał bezpośredniego dostępu do bohaterów i wszelką wiedzę czerpał z różnorakich źródeł pośrednich. Z drugiej jednak strony, wykonał przy tym iście mrówczą pracę, przekopując się przez stosy materiałów i rozmawiając z mnóstwem osób, które miały cokolwiek z Zabójcą wspólnego- od siostry Toma, po członków młodych zespołów, którzy byli ze Slayerem w trasie. Jako osoba, która pisała magisterkę z historii brytyjskiego rock ‘n’ rolla, potrafię docenić cały trud włożony w kolekcjonowanie i selekcję tekstów tego typu. Bardzo też podoba mi się szczegółowość z jaką Szubrycht podszedł do zgłębiania kolejnych płyt Amerykanów. Piosenka po piosence, czasem nawet riff po riffie, wszystko zostało poddane szczegółowej analizie i ocenie. Z którą nie zawsze się zgadzam, (bo jestem z tych nielicznych Filistynów dla których Reign in Blood to 8 przeciętniaków pomiędzy dwoma killerami, czyli ogólnie średniość), ale za każdym razem czytałem z ciekawością i przyjemnością.
Ogólnie więc, pomimo powtarzalności i pewnych subiektywnych kwestii, była to całkiem przyjemna lektura. Używając starej kliszy: pozycja obowiązkowa na półce każdego fana kwartetu z Los Angeles. A ja się spodziewam jeszcze więcej po Wojnie Totalnej.
obrazek pożyczony z: independent.pl
Skomentuj