BADBADNOTGOOD: III
Lekko (jak na standardy gatunku) pokręcony jazz. Niby spokojny, ale czuć ten taki fajny nerw pod powierzchnią. I ogólnie ciekawa płyta. Polecam.
Casualties of Cool: Casualties of Cool
Nowy projekt Devina Townsenda, z tym razem we współpracy z Ché Aimee Dorval. 15 spokojnych piosenek opartych na takim “pociągowym” rytmie. Dobrze mi się przy tym spało trasie Warszawa-Poznań. I tylko tyle mogę dobrego powiedzieć. Nudy okrutne.
Crowbar: Symmetry in Black
Trochę bardziej monotonne od Sever the Wicked Hand sprzed 3 lat, ale i tak fajny kawał mięsistego sludge-metalu.
Hannes Grossmann: The Radial Covenant
Solowy projekt byłego perkusisty Obscury, który brzmi jak Obscura (czyli techniczny death), ale ma gorsze piosenki. Szkoda czasu.
Insomnium: Shadows of the Dying Sun
Jeden z tych skandynawskich zespołów, które koniecznie chcą pokazać, że poza szatanem mają też w duszach pokłady piękna i wrażliwości. Rezultatem jest dość pretensjonalna mieszanka, z irytującymi, rzewnymi melodyjkami i średniej jakości partiami ostrzejszymi.
Lily Allen: Sheezus
Całkiem przyjemna popelinka. Zadziorna Lily ma tu parę fajnych piosenek (np “Sheezus”), niektóre nawet z ciekawymi tekstami (“np. “URL Badman” albo “Hard Out There”), ale obok nich są numery zupełnie nijakie i chyba jest ich nawet większość. Tak więc są perełki, ale całość bardzo nierówna.
Pat Metheny Unity Group: Kin (<–>)
Jak na większości swoich solowych płyt, tak i tu Pat serwuje coś pomiędzy “prawdziwym” jazzem, a muzyczką z windy. Całkiem sympatyczne jako tło do prac domowych, ale żywszych emocji to to nie wzbudza. Dla osób lubiących taką muzę, ale z większym jajem, polecam jego kolaboracje z Dave’em Brubeckiem albo Bradem Mehldau.
The Afghan Whigs: Do to the Beast
Taki rasowy, garażowy rok. Fajne brudne brzmienie, zaangażowany wokalista i różnorodna muzyka. Teoretycznie płyta na medal, ale brakuje tutaj utworów zapadających w pamięć.
Todd Terje: It’s Album Time
Całkiem ciekawy mix ejtisowego disco i pogranicza jazzu i muzaka w stylu w/w Pata Metheny’ego. Specjalnie nie porywa, ale jako muzyka tła może być.
Trap Them: Blissfucker
Jest na świecie jeden rodzaj chamstwa, który toleruję, a nawet wielbię- chamstwo muzyczne. Czyli dźwięki podane w prosty, brutalny sposób, bez upiększaczy w postaci wyczesanej produkcji, melodyjek i barokowych aranży. Oczywiście bez powalających piosenek się nie obejdzie. I tak jest na najnowszej płycie Amerykanów. Pozornie proste numery w konwencjach od crust, przez hardcore po sludge, młócące słuchacza swoją wściekłością jeszcze mocniej niż na Darker Handcraft z 2011. Miazga.
Trophy Scars: Holy Vacants
Przeciętne garażowe granie. Czasem mocniej, czasem delikatniej, ale całość taka jakaś letnia.
Vader: Tibi et Igni
Są takie zespoły, które wydają płyty regularnie, co 2-3 lata, niezależnie, czy wena dopisuje, czy nie. Czasem natchnienie sprzyja i słuchacze dostają takie petardy jak Welcome to the Morbid Reich, a kiedy nie sprzyja musimy słuchać wytworów jakby z taśmy produkcyjnej, w których może i wszystko się zgadza pod względem technicznym i mogą mieć nawet fajną okładkę, ale nie są w stanie wywołać mocniejszych emocji. Tak jest w z Vaderem i Tibi et Igni. Jedynym naprawdę fajnym numerem jest końcowy “The End”, wolny, mroczny i epicki w dobrym zaczeniu tego słowa. Cała reszta skrajnie przeciętna.
Skomentuj